Polska emigracja zarobkowa do Wielkiej Brytanii to zjawisko na wielką skalę. Kto z nas, nawet jeśli sam nie pracował w na Wyspach, nie zna kogoś, kto tam był? Biorąc za kryterium obywatelstwo, liczbę Polaków tam mieszkających oszacowano na początku 2016 roku na ponad 980 tysięcy (dane brytyjskiego parlamentu). Jest nas tam więcej niż imigrantów z Indii. Nawet w momencie wydania przez Ewę Winnicką książki Angole, Polaków w Wielkiej Brytanii było ponad 850 tysięcy. To najwięcej ze wszystkich obywateli UE i o jakieś 500 tysięcy więcej niż Irlandczyków, będących drugą największą grupą imigrantów z Unii.
Te liczby są tak ogromne, a zjawisko polskiej emigracji na Wyspy tak powszechne, że aż dziw, że nie powstał żaden reportaż będący próbą analizy tego tematu (chyba że przegapiłam). Przypuszczam, że na takowy jest zapotrzebowanie. Mój mocno sfatygowany biblioteczny egzemplarz Angoli jest wciąż w obiegu. Niestety, książka Ewy Winnickiej takim reportażem nie jest.
Angole składają się z kilkudziesięciu opowieści, które snują sami imigranci (nazywani w książce „najeźdźcami”). Są to obserwacje własne Polaków na temat ich życia na Wyspach, ich dywagacje na temat Brytyjczyków, pracy, angielskiej kultury oraz różnych innych spraw, z którymi zetknęli się na emigracji.
Opowieści zebrane
Słabością książki jest to, że skonstruowana jest całkowicie z wypowiedzi jej bohaterów. Każdy rozdział to przemyślenia kolejnej Polki i Polaka w ich własnych słowach (z ogromną tendencją do generalizacji, ale o tym za chwilę). Tyle że nie każdy urodził się gawędziarzem. Niektórzy mają talent do opowiadania, inni nie. Ewa Winnicka jako autorka mogła – i powinna – odegrać większą rolę niż tylko zbieraczki historii. Domyślam się, że zwierzenia Polaków były redagowane przez Winnicką przed publikacją, ale mogły mieć inną formę, chociażby wywiadów, których struktura wprowadziłaby do Angoli więcej uporządkowania i dynamizmu. A tak, większość wypowiedzi jest po prostu nużąca.
A co z nich się wyłania? Niestety, nie żadna prawda na temat Wielkiej Brytanii – choć oczywiście takie uogólnienia, oparte wyłącznie na własnym doświadczeniu, bohaterowie Angoli czynią. Wydaje im się, że mieszkając przez kilka miesięcy w angielskiej miejscowości, bez znajomości języka ani historii Królestwa, stykając się sporadycznie z tubylcami, mają prawo wydawać generalizujące sądy (przeważnie krytyczne) na temat kultury, w której się znaleźli. Z wielu wypowiedzi przebija błąd poznawczy – przekonanie, że jeśli ja i kilku moich znajomych ma takie odczucia i opinie, to podzielają je wszyscy, ergo, taki jest stan faktyczny.
Mamy tu przemieszanie: osoby, które odniosły sukces i takie, które skończyły na samym dnie. Zapewne takie było założenie książki, by pokazać „jakiś przekrój”. Poza tym jednak, projektowi nie przyświeca żadna szersza koncepcja – bohaterów nic nie łączy, poza mniej lub bardziej tymczasowym krajem zamieszkania.
Równie dobrze można by odpytać losowych obywateli na polskiej ulicy z historii ich życia. Rezultat byłby taki sam – czyli nieciekawy i niekoniecznie reprezentatywny. Kulturowe zderzenia – na których opiera się dramatyzm książki – są raczej wynikiem polskiego braku otwartości na odmienność oraz wychowania w homogenicznej kulturze. A często także nieznajomości języka. Większość bohaterów Winnickiej pojechała w obce miejsce nieprzygotowana, na hurra, bez nagranej pracy, nie mówiąc nawet słowa po angielsku. Potem, wielce zszokowani faktem, że jednak im się nie powiodło i swój pobyt na Wyspach przypłacili ogromnym stresem oraz osamotnieniem, obwiniają o to… nie, nie siebie. „Brytoli”, że tacy niezrozumiali, niepomocni i obłudni.
Cząstki i klisze
Może byłoby lepiej, gdyby Ewa Winnicka zdecydowała się na jednego lub kilku bohaterów, przedstawiając ich losy w Wielkiej Brytanii szerzej. Bo niektóre jednostkowe dramaty naprawdę zasługują na większą uwagę – jak np. historia Basi, sprzątaczki w Hiltonie, która odważyła się przeciwstawić wyzyskowi, czy Kasi, która, będąc w związku z inną kobietą, nie może uzyskać polskiego obywatelstwa dla córki. Innym rozwiązaniem mogłoby być wybranie jednej grupy imigrantów, np. z danego miasta, czy sfery społecznej – zamiast jeżdżenia po całych Wyspach w poszukiwaniu rozmówców.
Do tego te fotografie, które ilustrują nie wiadomo co. Czasem (chyba? podpisów brak) bohaterów, a czasem, jeśli nie zgodzili się oni na publikację wizerunku, innych ludzi w nieznanych kontekstach. Dodatkowo sztampowe fotografie „życia”, zwłaszcza polskiego, w Wielkiej Brytanii, czyli powielane klisze (ile razy jeszcze na zdjęciach do tekstów o polskiej emigracji zobaczę Delikatesy Mleczko w Londynie? Czy innych polskich sklepów w Anglii nie ma? Albo zdjęcia tabliczki z nazwą”Poland Street” na Soho…).
Zatem Angole nie powiedzą Wam niczego o angielskim kodzie społeczno-kulturowym (tu bardziej polecam pisaną z humorem książkę antropolożki Kate Fox Watching the English, wydaną po polsku jako Przejrzeć Anglików). Nie zbudujecie sobie też całościowego obrazu polskiej imigracji w Wielkiej Brytanii. Zaś ten, który prezentują Angole jest cząstkowy, wybiórczy, niespójny, a może też być mylący.
Ewa Winnicka, Angole, Czarne, Wołowiec 2014