Błoto Hillary Jordan to opowieść o tym, co przydarzyło się pewnego roku, tuż po II wojnie światowej, dwóm rodzinom mieszkającym na farmie w Missisipi. Rodziny te różnią się kolorem skóry i od samego początku wiemy, że fakt ten będzie miał największe znaczenie. Kolejne skrzypce grają dwa duże tematy: miłość i samotność. Błoto to powieść z ambicjami, ale jakość wykonania, niestety, pozostawia do życzenia.
„Gdy myślę o farmie, widzę błoto”
Henry McAllan przez prawie dwadzieścia lat oszczędzał na własną farmę. Kiedy w końcu udaje mu się kupić ziemię w Delcie Missisipi okazuje się, że jego spełnione marzenie wygląda inaczej, niż planował. W wyniku niefortunnych zbiegów okoliczności Henry, jego żona Laura i dwie małe córeczki zmuszeni są zamieszkać w ruderze bez prądu i bieżącej wody. Towarzyszy im apodyktyczny i zrzędliwy ojciec Henry’ego, zwany Papą. Sama farma zaś podczas deszczu zamienia się w odcięte od świata błotniste bajoro. Trudy życia szybko dają się wszystkim we znaki. Między Laurą a Henrym narastają nieporozumienia i oboje zamykają się w swojej samotności. Papa jedynie dolewa oliwy do ognia. Gdy z wojny powraca młodszy brat Henry’ego, Jamie, relacje w rodzinie komplikują się jeszcze bardziej.
Całą historię opowiadają nam jej bohaterowie: Laura, Henry i Jamie. Oprócz nich jest jednak jeszcze trzech innych narratorów. Florence i Hap Jacksonowie to czarnoskórzy dzierżawcy farmy. Ich syn, Ronsel – również wojenny weteran i kolejny głos powieści – zaprzyjaźnia się z Jamiem, sprawiając, że losy McAllanów i Jacksonów nieodwracalnie się złączą. Przyjaźń białego i czarnoskórego mężczyzny na pełnym uprzedzeń Południu i pod czujnym okiem Papy, naczelnego książkowego rasisty, nie może skończyć się dobrze.
Gdzie kucharek sześć…
Błoto ma sześciu narratorów i każdy przedstawia wydarzenia z własnej perspektywy. Wielogłos mógłby być dobrym zabiegiem, dodającym powieści psychologicznej wieloaspektowości. Jednak zbytnie namnożenie głosów sprawia, że trzeba je jakoś odróżnić od siebie, żeby czytelnik się w nich nie pogubił. Hillary Jordan stawia na wyraźne dookreślenie i charakterologiczne uproszczenie swoich bohaterów, przez co, niestety, zmniejsza ich wiarygodność.
Henry i Hap pozostają prostolinijnymi głowami rodzin, którzy, nawet gdy pewne rzeczy dzieją się pod ich nosem, nie potrafią połączyć kropek. Ronsel zawsze postępuje szlachetnie. Najmniej płaski jest Jamie, którym targają różne stany emocjonalne. Najmocniej zaś rozczarowuje Laura, jakby żywcem przeniesiona z XIX wieku żona swojego męża. Pomimo jej wykształcenia i obycia, sporo czasu zajmuje jej nauczenie się, że można sprzeciwić się mężczyźnie i podążać za własnymi pragnieniami. Gdy jednak tego dokona, bez szemrania i z zadowoleniem wraca do roli potulnej żony. Intensywne doświadczenia na farmie niczego jej nie uczą.
W powieści wyraźny jest podział na dobrych i złych. Gdybyśmy jednak mieli wątpliwości, kto jest kim, ich cechy fizyczne nam o tym przypomną. Od Ronsela bije „wewnętrzny blask”, jest „mądry, przystojny i dzielny”. Źli biali rasiści są brzydcy i odpychający. Doktor Turpin ma kaprawe oczka i wielki kałdun. Orris Stokes jest zwalisty i ociężały. Ale uosobieniem wszystkich ohydztw Południa jest Papa. Łysy, wychudzony, o żółtych zębach, nienawistnych bladych oczach, „długich pazurach” i śmiechu jak „krakanie wrony”. Co budzi konsternację, jako że jego syn, Jamie, wygląda jak kopia ojca w młodości. Ale Jamie, tragiczny bohater tej książki, jest „piękny”. Jego „bladozielone oczy wydawały się promienieć wewnętrznym światłem”. Z miejsca zjednuje sobie ludzi, podczas gdy jego ojciec momentalnie wzbudza w nich niechęć.
Tymczasem Jamie również jest rasistą – a przynajmniej pozostałby nim, gdyby nie okoliczności. Być może nigdy nie zaprzyjaźniłby się z Ronselem, gdyby sam nie był wyrzutkiem w swojej społeczności, dążącym do zatracenia. W Ronselu, z którym łączą go wojenne traumy, znajduje kompana do zwierzeń i alkoholu. Mówi: „prawdą było, że jeszcze niedawno na pewno nie poczęstowałbym go, chyba że miałby dopić resztkę whiskey po mnie. Nie wiedziałem, czy to dobrze czy źle, że przestałem zważać na wiele rzeczy”. Czy nie jest to jednak zbyt proste wyjaśnienie na to, dlaczego Jamie nagle zmienia zdanie na temat kolorowych? Chłopak wychowany w rasistowskiej Delcie, służący wiele lat amerykańskim wojsku, które bardzo rygorystycznie przestrzegało rasowej segregacji?
„Po raz pierwszy w życiu czułem się przede wszystkim człowiekiem, a dopiero potem czarny”
Błoto w ogóle pełne jest uproszczeń. Mogłabym to nawet zrozumieć, ponieważ książka Jordan to proza środka, w której niezbędna jest jasność przekazu, gdyby nie to, że zbytnie uproszczenia mogą prowadzić do przekłamań i mylnych wyobrażeń.
O zawiązującej się przyjaźni między Ronselem a Jamiem czytamy po opowieściach tego pierwszego na temat szykan, jakim poddawani byli czarnoskórzy żołnierze w armii Stanów Zjednoczonych. Ronsel wspomina też, jak życzliwie traktowali ich europejscy cywile, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Odpuszczę sobie Brytyjczyków, ale przy Niemcach na chwilę się zatrzymam. Jeśli bowiem opiera się powieść na faktach historycznych i ma ona być fabularyzowanym przedstawieniem tamtych czasów, to wypadałoby się trzymać granic prawdopodobieństwa.
Ciepłe przyjęcie od Niemców stało w tak jaskrawym kontraście do tego, co Ronsel doświadczył w ojczyźnie, że bohater dochodzi do wniosku, że lepiej żyłoby mu się w pokonanych Niemczech, niż na południu Stanów Zjednoczonych. Serio? W ponazistowskich Niemczech, gdzie dążono do stworzenia aryjskiego ideału społeczeństwa? Czarnoskórzy obywatele Niemiec uznawani byli za niższą rasę i podlegali ustawom norymberskim, co m.in. oznaczało ich społeczną izolację i zakaz kontaktów seksualnych z Aryjczykami. Stosunek Niemców do nich nie zmienił się zaraz po przegranej wojnie.
Równie źle patrzono na związki amerykańskich czarnoskórych żołnierzy z Niemkami – ze względów tak wojennych, jak i rasowych. Z tych związków rodziły się czasem ciemnoskóre dzieci, nazywane ogólnie Brown Babies, a w Niemczech określane obraźliwym terminem Mischlingkinder. Stanowiły one problem dla obu krajów. Dyskryminowano je oraz matki, które zdecydowały się je zatrzymać. Najczęściej jednak oddawano je do sierocińców, skąd czasem adoptowały je amerykańskie rodziny. Nastawienie Niemców i Amerykanów do mieszanych związków miało w końcu ulec zmianie, ale w pierwszych powojennych latach było na to zdecydowanie za wcześnie.
Opowieści Ronsela o dobrych relacjach pomiędzy pokonanymi Niemcami a Afroamerykanami są tylko częściowo prawdziwe. Niemcy nie witali czarnoskórych żołnierzy z otwartymi ramionami. Jeśli stopniowo doszło do zbliżenia pomiędzy dwiema grupami, to m.in. dlatego, że biali Amerykanie traktowali obydwie jednakowo pogardliwie. Nadal jednak dla Niemców afroamerykańscy żołnierze byli przede wszystkim przedstawicielami okupanta. I jak najbardziej spotykali się z rasizmem. Jeśli nawet Ronsel początkowo marzył o tym, że w powojennych Niemczech mógłby żyć jak człowiek, to po prawie roku stacjonowania tam powinien już wiedzieć, że to mrzonki. Utrzymywanie inteligentnego Ronsela w takim przekonaniu jest po prostu docinaniem jego postaci oraz fabuły do tezy.
Jordan czyni też z Ronsela sierżanta 761 Batalionu Czołgów i każe mu wyzwalać Dachau. Jej bohater tak mówi o obozie: „Nie wiedzieliśmy nawet, co to jest, po prostu mieliśmy tamtędy przejechać”. Po pierwsze, wyzwolenie obozu było zaplanowane, a Niemcy poddali go Amerykanom. Po drugie, choć wciąż trwają spory, czy wśród żołnierzy wyzwalających Dachau byli Afroamerykanie (szczególnie batalion Ronsela), niemożliwym wydaje się, żeby w dniu poddania obozu były tam amerykańskie czołgi. Na zdjęciach i filmach z obozu z 29 kwietnia 1945 roku ich nie widać. Niemcy wysadzili most na rzece Amper, więc przedostać się przez nią do obozu można było tylko po częściowo zniszczonym moście kolejowym. Nadającym się do tego, by przejść po nim na piechotę lub przejechać lekkimi pojazdami, ale nie czołgami.
To tylko kilka przykładów nieścisłości, jakie zawiera Błoto. Takie doklepywanie przez Hillary Jordan łatwo sprawdzalnych faktów do założeń powieści jest irytujące. Jeśli autorka, jak sama mówi, pracowała nad książką przez siedem lat i gromadziła do niej materiały, to powinna mieć wystarczająco dużo czasu, by przemyśleć prawdopodobieństwo rozwiązań fabularnych, zamiast brnąć w nie na siłę.
Grzęznąc w błocie
Tytułowe błoto jest wieloznaczną metaforą. To zaschnięta skorupa nieporozumień, oblepiająca samotność, nawarstwiające się zawiedzione oczekiwania. Powieściowe błoto to też synonim klejącego rasizmu, znaczącego wszelkie społeczne stosunki. Wszechobecny, wciskający się w każde, nawet najniewinniejsze relacje, brud. Plaga, z którą ciężko walczyć.
Książka Hillary Jordan ma jasną tezę: amerykańskie Południe tonęło w tym błocie. Z winy białych. Biali obywatele Ameryki wyrządzili krzywdę czarnoskórym obywatelom. Tego nie można podważyć. Trzeba jednak o tym rozmawiać. Dogłębnie, a nie poprzestawać na opisie bezdyskusyjnych faktów.
Moje zastrzeżenia dotyczą również tego, że bohaterowie powieści są za bardzo sformatowani. W książce nie ma ani jednej negatywnej czarnoskórej postaci.
Nie chodzi mi o przerzucanie odpowiedzialności na ofiary, ale o pokazanie, że, jak dał temu dowód Włodzimierz Nowak w Obwodzie głowy, świat jest bardziej skomplikowany, niż chcielibyśmy to przyznać. Przykłady z takich książek, jak Serce to samotny myśliwy Corson McCullers, czy powieści Toni Morrison (Raj, Najbardziej niebieskie oko) pokazują, że uprzedzenia rasowe istniały (i nadal istnieją) również wśród samych Afroamerykanów. Były one oczywiście pochodną dyskryminacji ze strony białych obywateli, nie da się jednak zaprzeczyć, że w afroamerykańskich środowiskach odcień skóry (im ciemniejszy, tym gorzej) był niekiedy źródłem szykan i stanowił o wewnętrznej hierarchii.
Stąd Błoto, choć opowiada o ludzkich tragediach, do jakich prowadzi rasizm, nie mówi o nim niczego, co nie zostałoby powiedziane wcześniej. Nie jest to wielka amerykańska proza, jak głosi okładkowy blurb Guardiana. Zabrakło jej zniuansowania, żeby taką mogła być.
Błoto to proza środka, czyli dla każdego, stąd zapewne troska autorki o prostotę i zrozumiałość przekazu. Gładko i szybko się ją czyta. Utrzymana jest w bezpiecznym, przewidywalnym klimacie, bez prowokacji czy ironii. Dynamiki nabiera dopiero pod koniec, kiedy fabuła zagęszcza się przed kulminacyjnym punktem. Ale charakterologiczna płytkość postaci i zbyt daleko posunięte uproszczenia działają na jej niekorzyść. Dla tych, którzy wymagają od prozy więcej intelektualnego pobudzenia i przykładają wagę do historycznych faktów, książka Hillary Jordan oferuje zdecydowanie za mało.
Hillary Jordan, Błoto, przeł. Adriana Sokołowska-Ostapko, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2018
(Wszystkie cytaty pochodzą z książki).