Wigilie… Bogate i skromne, rodzinne i samotne, tradycyjne i nie. Wybrałam dla Was z różnych lektur pięć cytatów o Wigilii. Tekst ilustrują dawne pocztówki świąteczne ze zbiorów cyfrowych Polony. Miłego czytania!
Dziadek do orzechów, E.T.A. Hoffman
Dnia dwudziestego czwartego grudnia nie wolno było dzieciom pana radcy zaglądać do salonu ani do przyległego pokoju.
Fred i Klara siedzieli skuleni w najbardziej oddalonym kąciku mieszkania i zrobiło im się nieswojo, kiedy zmierzch już zapadł, a świateł, jak to się zwykle działo w dniu wigilii, nie wnoszono. Fred zwierzył się szeptem swojej siedmioletniej siostrzyczce, że już od rana słyszał dobiegające z zamkniętych pokojów szmery i lekkie pukanie, a ciemna postać, która przed chwilą przemknęła przez sień, to na pewno ojciec chrzestny.
Klara aż klasnęła w dłonie z radości i zawołała: — Ciekawa jestem, jaką dzisiaj przygotował dla nas niespodziankę! (…)
Wielka choinka, stojąca pośrodku pokoju, obwieszona była mnóstwem złotych i srebrnych jabłek, a ze wszystkich gałązek zwisały na kształt pąków i kwiatów migdały z cukru, kolorowe cukierki i wiele innych słodyczy. Ale najbardziej zachwyciły dzieci niezliczone świeczki, które jak gwiazdki błyszczały pomiędzy igłami. Drzewko, rozsiewając blask dokoła, zapraszało wprost, by zrywać kwiaty i owoce. Naokoło drzewka wszystko jaśniało wspaniałymi barwami: ileż tu było pięknych rzeczy, któż by to potrafił opisać! Klara spostrzegła śliczne laleczki i sukienkę z kolorowymi wstążeczkami, która wisiała na wieszadle w ten sposób, że dziewczynka mogła ją ze wszystkich stron dokładnie obejrzeć. Klara wołała raz po raz:
— Ach, jaka śliczna sukienka! Czy naprawdę wolno mi będzie ją włożyć?
Fred tymczasem trzy albo cztery razy przegalopował i przekłusował dokoła stołu, próbując nowego kasztanka, który był uwiązany do stołu. Potem zsiadł z konia i powiedział:
— Dzika bestia, ale to nic, już ja sobie dam z nim radę.
Potem zaczął oglądać nowy pułk huzarów. Pięknie odziani w czerwone i złote mundury, przybrani w srebrną zbroję, siedzieli na koniach, które tak błyszczały, jakby były zrobione z czystego srebra.
E.T.A. Hoffman, Dziadek do orzechów, przeł. Józef Kramsztyk, Nasza Księgarnia, Warszawa 1954
Traktat o Łuskaniu fasoli, wiesław myśliwski
Wigilia zawsze zaczynała się od zapalenia świeczek na choince. Potem matka nakrywała stół białym obrusem i znosiła potrawy. A potraw było zawsze dwanaście. Najpierw łamaliśmy się opłatkiem, a potem wszyscy siadali wokół stołu. Każdy miał już swoje stałe miejsce przy Wigilii. I każdy starał się tak jeść, żeby, broń Boże, nie poplamić obrusa. Nawet dziadek po troszeczku nabierał na łyżkę, żeby mu nie kapnęło, nie wypadło. I jak nigdy jadł cichutko, nie siorbał, nie mlaskał. Aż go babka chwaliła, nie mógłbyś tak co dzień jeść.
O, to nie był taki zwykły obrus. Jedynie do Wigilii go matka nakrywała. Sama go utkała, wyszyła, z przeznaczeniem, że tylko do Wigilii. A każdy wiedział, ile staranności ten obrus matkę kosztował. Len sama zasiała, i to na najlepszym kawałku ziemi. Zasiała rzadko, aby do każdej łodygi słońce dochodziło. Potem co dzień wychodziła patrzeć, jak rośnie. Ledwo jakiś chwaścik zaczynał z ziemi wyrastać, dobierała mu się od razu do korzenia. Tak że gdy ten len urósł, dorodny był, mówię panu. Sama go sierpem zżęła (…). Sierpem dlatego, żeby nie połamać łodyg. Potem długo sechł na słońcu, potem jeszcze w stodole. A potem związany w wiązki, zabity kołkami, moczył się w Rutce, gdzie najbystrzejszy nurt. I znów sechł. Potem go na międlicy wymiędliła (…). Grubsze czy krótsze włókna od razu odrzucała. A ile potem było jeszcze przebierania, czesania, nie wyobraża sobie pan. Aż zostawała sama pajęczyna. Tak babka mówiła przy każdej Wigilii, że z pajęczyny ten obrus utkany.
Płótno, kiedy już utkała, kilka razy prała i suszyła, prała i suszyła. A było słońce, w słońcu rozścielała na trawie, aby jeszcze bardziej zbielało. Choć trudno sobie wyobrazić, że mogło być bielsze. Całe niemal lato, dzień w dzień, jeśli tylko było słońce, w tym słońcu rozścielała. I dopiero zimą zabrała się do wyszywania. Miał być gotowy na Wigilię, ale wyszywała i wyszywała, tak że był gotowy dopiero na następną. Nauczyła przy tym obrusie i Jagodę, i Leonkę wyszywać. Cały rajski ogród wyszyła. Bogatszy niż się nieraz na obrazkach widzi. Dziadek gdy już sobie podjadł, lubił wodzić palcem po tym wyszywaniu matki. – Tam będziemy – mówił. – Popatrzcie, tam będziemy.
Cośmy jedli na Wigilię? Najpierw po drobinie sera z miętą, jako że pasterze. Potem żur na grzybach z gryczaną kaszą. Pierogi i kapustą i grzybami. Kartofle gotowane w łupinach, z solą. Żur z serwatki na popicie. Pierogi z suszonych śliwek, posypane orzechami, polane smażoną śmietaną. Kluski z makiem. Ryby gotowane czy smażone (…). Potem kapusta z grochem czy sama kapusta lnianym olejem zasmażana. Jeśli sama kapusta, to osobno fasola z miodem i octem. A jeśli z grochem, to już fasoli nie było, tylko bób. Do poskubania. Potem kisiel z żurawin. I na koniec kompot z suszu. Pękaliśmy z najedzenia, jakkolwiek wszystkiego było po trochu. No, a potem szło się na pasterkę. My, dzieci, przeważnie już podsypialiśmy, bo pasterka była o północy. Musieliśmy jednak iść. Wtedy dopiero gasiło się świeczki na choince. Powiem panu, dla mnie nie potrawy, tylko te świeczki jakby potwierdzały, że to Wigilia. Gdy tak się paliły, gotów byłem we wszystko uwierzyć. Wierzyłem w ten obrus matki i w to, co mówił dziadek, że tam będziemy, kiedy wodził palcem po tym wyszywaniu. Czasem nawet wydawało mi się, że już tam jesteśmy.
Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli, Znak, Kraków 2006
Wigilia małgorzaty, india desjardins
Gdy po raz pierwszy nie poszła na pasterkę, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Ale kościół jest daleko, a żeby do niego dotrzeć, trzeba pokonać co najmniej tuzin stopni. Doszła do wniosku, że osiemdziesiąt dwie pasterki, w których uczestniczyła, to dosyć, by udowodnić, swoją wiarę i gorliwość i przyswoić sobie historię Narodzenia Pańskiego (…).
Ten wieczór wigilijny spędzi więc tak jak w minione lata: zje kolację przed telewizorem. Przestudiowała program telewizyjny i zakreśliła kilka ciekawych propozycji specjalnie na Wigilię. Od paru dni wręcz nie może się tego doczekać! (…)
Słyszy odgłosy dochodzące z zewnątrz. Odchyla zasłonę i dyskretnie wygląda przed dom. Jakiś samochód wpadł w poślizg i, zdaje się, utknął w zaspie na poboczu (…).
Przeszkadza jej hałas. Nadstawia ucha – i rozpoznaje kolędę. Wstaje, by zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Choć jest krótkowidzem, dostrzega uśmiech szczęścia na twarzach dzieci rozpakowujących prezenty. Odgaduje, że ci ludzie, czekając na pomoc drogową świętują Wigilię w samochodzie.
India Desjardins, Wigilia Małgorzaty, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014
Simona, Anna kamińska
Około 20 grudnia na Rynku Głównym Simona zwykle oglądała już stragany z bombkami, aniołkami i włosami anielskimi oraz lukrowane pierniki. Wcześniej, 6 grudnia rano, znajdowała w domu, jak zawsze, prezenty, najczęściej książki, na przykład Baśnie Andersena. Prezenty przynosił jej i siostrze Święty Mikołaj, a nie żadne, jak wtedy oficjalnie mówiono, Dziadek Mróz. Simona co roku odliczała dni do Wigilii. „Te chwile, które ja z dzieciństwa pamiętam, spędzone przy stole wigilijnym z rodzicami i krewnymi – powie za kilkadziesiąt lat – do dzisiaj są najpiękniejszymi, świetlanymi wspomnieniami”. Nie podzieli się jednak żadnym konkretnym obrazem.
Po śmierci Jerzego wiele w domu Kossaków się zmieniło, a na pewno – Gwiazdka. W grudniu 1955 roku w Jerzówce było zimno. Nie wystarczyło pieniędzy na węgiel, a zapas z zeszłego roku się skończył. Elżbieta paliła więc tylko w jednym piecu (…). Zabrakło nie tylko węgla, lecz także pieniędzy na drzewko, prezenty, barszcz z uszkami. Elżbieta jednak się nie poddała. Żeby nie jeść w Wigilię chleba z margaryną i marmoladą, tak jak odżywiała się z córkami na co dzień, po ciepłą kolację stanęła w kolejce z najbiedniejszymi u sercanek w Caritasie (…).
„Złamałyśmy się opłatkiem i zasiadłyśmy do stołu. Pod symboliczną gałązką jodełki, bo na całą choinkę nie było pieniędzy (…). Mama, żeby jakoś nawiązać do przeszłości, usiadła do pianina. Spod jej palców popłynęła melodia Gdy się Chrystus rodzi. Próbowała śpiewać, ale nic z tego nie wychodziło (…). Mama płakała, myśmy jej wtórowały”.
Gwiazdka w rodzinie Kossaków zawsze była wydarzeniem i na przykład w grudniu 1931 roku kosztowała więcej niż prowadzenie domu. Nie wynosiła tyle ani pensja służących Joasi i Marysi, ani kasa chorych, ani pranie, naprawy, telefon, fiakry, posłańcy, pisma, książki, gazety, kino, szycie czy wydatki na dobroczynność.
Anna Kamińska, Simona. Opowieść o niezwyczajnym życiu Simony Kossak, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015
wilk, marek hłasko
W końcu rozbłysła na niebie wigilijna, załzawiona gwiazdka. Przedtem matka klamkę i moździerz bez ucha popiołem wyczyściła do błysku, Rysiek krzaczynę mizerną z Bielan ukradł i łańcuchem papierowym przyszpecił do końca, ojciec pół litra czystej wódki zdobył, ale dopiero wtedy pokazał, gdy do stołu świątecznie zasiedli.
Przełamali się opłatkiem, ucałowali niezgrabnie, ojciec chrząknął, matka łzę otarła rękawem, szyderczymi głosami, nie wierząc w to, co mówią, pożyczyli sobie dobrego, zaśpiewali „W żłobie leży, któż pobieży”, barszcz z uszkami się przypalił w piecu, ojciec zaklął, aż aniołek z choinki spadł na różowy pysk, potem dojedli i czekali w milczeniu godziny, kiedy zwierzęta zaczną złorzeczyć po ludzku na swój los.
Marek Hłasko, Wilk (wydanie krytyczne), Iskry, Warszawa 2015