Dysforia. Przypadki mieszczan polskich, Marcin Kołodziejczyk

Źle się dzieje w polskich miastach – a w stolicy to już najgorzej. Zbieranina bananiarstwa, korposzczurów, looserów, pijaków, ćwoków z prowincji… Wszystko najgorszego sortu, a co drugi – desperat z wybujałym ego. Taki obraz mieszkańców polskich miast przynosi Dysforia Marcina Kołodziejczyka. Tylko – czy prawdziwy?

Marcin Kołodziejczyk, „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich”, wyd. Wielka Litera

Dysforia. Przypadki mieszczan polskich Marcina Kołodziejczyka to zbiór piętnastu opowiadań, czy też opowieści, jak podaje okładka. Zdecydowanie nie reportaży. To raczej impresje, opisy rzeczywistości z pewnego punktu widzenia. W stylizacji – z punktu widzenia ich bohaterów. W odbiorze – niejednokrotnie to poglądy autora mocno wybijają się na plan pierwszy.

Każde z opowiadań ma innego bohatera. W założeniu jest tu przekrój polskiej ulicy – ludzie mniej i bardziej wykształceni, bogatsi i biedniejsi. Młode matki, biznesmeni i bizneswomen, politycy, pracownicy korpo, budowlańcy… Każdy ze swoimi zmartwieniami, bolączkami i małymi radościami. Wszyscy jednak przepełnieni zawiścią i oskarżający innych o swoje życiowe niepowodzenia.

Nie mam nic przeciwko negatywnym bohaterom w książkach – pod warunkiem jednak, że autorzy potrafią się od swoich postaci zdystansować. Piszą tak, że czytelnik sam wyciąga wnioski i dokonuje ocen, a nie jest przez autora ciągnięty na z góry upatrzone pozycje.

Każdy lubi myśleć o sobie, że jest lepszy od innych

Marcin Kołodziejczyk tworzy portrety mieszkańców polskich miast z fragmentów zasłyszanych rozmów, gazetowych i telewizyjnych doniesień oraz własnych spostrzeżeń. Pozbierał je, wymieszał i lepi z nich typy (teoretycznie) reprezentatywne. Nie sposób odmówić mu ucha do cytatów, czy zmysłu obserwacji, ale modelom, które zbudował, zabrakło wyważenia. Nawet jeśli te portrety miały być w zamyśle karykaturami, w powiększeniu ukazującymi nasze polskie wady (jak małostkowość i kombinatorstwo), to karykatury te są tak przerysowane, że istota problemu się gubi. Dysforia nie jest tak udanym obrazem jak Dzień świra Marka Koterskiego, czy teksty Doroty Masłowskiej.

W Dysforii brak pozytywnych bohaterów. Większość ma knajackie cechy. Przepełniają ich nienawiść, pretensje do świata. Mnóstwo w tej książce wzajemnego niezrozumienia, za to wcale wrażliwości na drugiego człowieka. Bohaterowie są wobec siebie okrutni, perfidni, a wzajemną niechęć skrywają pod obłudnymi uśmiechami. Mimo że sami cierpią, odmawiają prawa do cierpienia innym.

Niestety, autor również nie wykazuje się wobec swoich bohaterów empatią. Czytając niektóre opowiadania odniosłam wrażenie, że zza narracji przebija jego pogarda dla nich. Pogarda dla ich marzeń, wrażliwości, ułomności, obśmiewanych ustami innych postaci jako umysłowa tępota lub oszołomstwo. Jasne, zło i głupotę trzeba piętnować, ale często ostrze szyderstwa w Dysforii uderza nie tam, gdzie trzeba. Jeśli odpowiednio wyważone, sarkazm i parodia są dobrymi środkami do celu – i w kilku opowieściach to się Kołodziejczykowi udaje. Panika wśród Józefów, o ojcach pozbawianych kontaktów z dziećmi po rozwodzie, ma słono-gorzki posmak przykrej prawdy.

Natomiast gdy autora ponosi narracja, zamiast karykatury mamy roast. A roast łatwo jest  zrobić, bo to nic nie kosztuje. Ponatrząsać się z niezaradności i zagubienia, zrównując je z bezmózgowiem. Na wyrost, stereotypowo otagować burakiem (aluzje do „przyjezdnych z powiatu” pojawiają się w Dysforii nie raz). Rzucić szyderą i iść dalej. Każdego, nawet za pomocą jego własnych słów – a Marcin Kołodziejczyk jest mistrzem słownej żonglerki – można ośmieszyć i przedstawić w taki sposób, że pozostanie z niego tylko kupka żałosnych przyzwyczajeń i żenujących powiedzonek.

Co „Dysforia” mówi o mieszkańcach polskich miast?
Słowna ekwilibrystyka

Mam wobec tej książki mocno mieszane odczucia. Jest zręcznie napisana, w przykuwającym uwagę stylu, a niektóre sformułowania zapadają w pamięć. Marcin Kołodziejczyk ma dobre oko i ucho, lekką klawiaturę i nie brakuje mu krytycznego podejścia. Z jednej strony rozumiem, na jakie problemy i zjawiska społeczne chciał zwrócić uwagę, z drugiej nie przekonują mnie jego metody. Zaś w paru przypadkach obserwacje autora niestety nie sięgają pod powierzchnię tego, co jedynie widzialne. Marcin Kołodziejczyk posługuje się słowem z biegłością. Parę razy też naprawdę trafia w punkt, ale ta pogarda dla współobywateli jednak mocno uwiera.

Za udane uznałam opowiadanie Czy rozmawiał pan już Modestem? (reportaż w manierze poczytnej gazety ogólnopolskiej). To cyniczna przestroga dla tych dziennikarzy, którym brakuje pokory i którym wydaje się, że swoimi komunałami tworzą historię prasy. Ten rzekomy reportaż jest celowo tak grafomańsko napisany, że aż robi się z niego mini dzieło sztuki.

Myśl o bezdomnych potokach ludzkich, tak charakterystycznych dla ubiegłego wieku, pozbawionych nadziei, wykorzenionych, przepływających tędy po upadku powstania stołecznego w czterdziestym czwartym, nasunęła się mojej wyobraźni w sposób niejako automatyczny. Wtedy, tak jak teraz, również była jesień. Też pewnie mgły nad polami potęgowały ludzkie utrapienie. (…) Kalejdoskop widoków okiennych zapętlał się w mojej głowie uparcie, jak zalupowany hiphopowy motyw melodyczny, nieodparcie miałem wrażenie, że  wszystko już kiedyś widziałem.

Rozmyślnie aż tak partaczyć musiało być chyba trudniej niż pisać dobrze.

„Dysforia” to dużo słownej żonglerki, ale…

Dobra jest też tytułowa Dysforia. Mało w niej oryginalnego wkładu Marcina Kołodziejczyka, ale wpadł on na rewelacyjny w swej prostocie pomysł, by spisać bełkot telewizyjny (głównie programów śniadaniowych) ciurkiem, jak leci. Efekt jest piorunujący. Zanim dotarłam do połowy już bolała mnie głowa:

W świecie mody: owersajzowe bluzy z grubej szarej bawełny zdobyły Warszawę, a Kraków się jeszcze broni. Z powrotem do nowotworów, nie, jednak do chirurgii artystycznej: co można poradzić naszej pani Monice, która powiększała biust na Ukrainie? (….) Nie zapominajmy również o pisaniu listów do totalitarnych reżimów, domagajmy się uwolnienia więźniów politycznych. Dostępne wzory listów do reżimów na stronie internetowej. (…) Kuchnia: weźmy taki zwyczajny, prosty topinambur, tu są właściwie nielimitowane alterntywy, jeśli chodzi o kreowanie codziennych, każualowych dań.

I dalej w tym stylu, przez piętnaście stron. Absurd obnażony. Myślę, że odnosi się to nie tylko telewizji, ale także fejsbukowego feeda i innych bezrefleksyjnie konsumowanych mediów.

Lekkie pióro to nie wszystko

Opowieści w Dysforii mają nierówny poziom. Jedne celne i zwarte, innym brakuje wyważenia, są też przegadane. W tych gorszych także argumenty dopasowywane do tez autora działają na ich niekorzyść.

W kilku przypadkach Dysforia mnie rozbawiła, w kilku dała do myślenia. Nie mogę jednak przystać na to, że jest to wiarygodny i reprezentatywny portret mieszkańców polskich miast. Naprawdę, nie wszyscy z nich (i z nas) to egoistyczne patafiany i lemingi. Chyba, że traktować tę książkę jako wyolbrzmioną parodię, która ma potępiać… tylko kogo? Wszystkich, jak leci?

Zabrakło mi w książce Marcina Kołodziejczyka refleksji nad tym, co można zrobić, by mimo wszystko lepiej nam się żyło ze sobą. Hejt nie wskazuje kierunku konstruktywnego działania. Defetyzm nie daje nadziei na polsko-polskie porozumienie, a mam wrażenie, że wszyscy byśmy go sobie jednak życzyli.

 

Marcin Kołodziejczyk, Dysforia. Przypadki mieszczan polskich, Wielka Litera, Warszawa 2015

 

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

Zapisz

(Visited 497 times, 1 visits today)