Eleanor Oliphant Is Completely FIne, czyli w polskiej wersji Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze, to jeden z najbardziej udanych nieoczywistych portretów kobiety zmagającej się z własnym życiem, jaki ostatnio czytałam. Słodki-gorzki i zapadający w pamięć, z humorem w allenowskim stylu. Po książkę sięgnęłam szukając audiobooka do podróży, bez większych oczekiwań, bo z bestsellerami zazwyczaj mi nie po drodze. Powieść jednak okazała się zaskakująco dobra, nietuzinkowa, poruszająca i utrzymała moją uwagę od początku do końca.
Mistrzowski audiobook
Debiut Gail Honeyman poznałam w formie audiobooka, którego wysłuchałam zachłannie w dwa dni. Od razu powiem, że duży wpływ na mój zachwyt powieścią miał fakt, że słuchałam audiobooka w oryginale, w produkcji HarperCollins UK z 2017 roku, w rewelacyjnej interpretacji szkockiej aktorki Cathleen McCarron. Lektorka jest, bez żadnej przesady, fe-no-me-nal-na. Akcja powieści toczy się w Glasgow, więc większość postaci ma szkocki akcent i wymowę, które ja uwielbiam – Cathleen McCarron oczywiście gładko sobie z tym radzi. Główna bohaterka natomiast nie pochodzi ze Szkocji, ma wymowę typowo brytyjską, w dodatku wysławia się z wyszukaną precyzją – i tu lektorka też daje popis, odpowiednio modulując nie tylko słowa, ale też emocje. Cathleen McCarron wspaniale gra wszystkie postaci, oddaje niuansy w ich sposobie wysławiania się, przez co bohaterowie stają się „namacalni” i z miejsca rozpoznawalni, zanim jeszcze dowiemy się, czyja to wypowiedź. Żadna z postaci nie jest potraktowana pobieżnie albo niekonsekwentnie w interpretacji. McCarron jest jak kobieta-orkiestra, sama jedna zamienia audiobook niemalże w słuchowisko, intonacją idealnie oddając też humor, smutek, zwątpienie i różne fazy wewnętrznego monologowania. W dodatku czyta lekko, wyraźnie i bez zauważalnego wysiłku, kiedy zmienia akcent lub modulację. Jestem pod bardzo dużym wrażeniem jej pracy.
Myślę jednak, że przetłumaczona również na inny język powieść Gail Honeyman powinna okazać się wciągającą lekturą. Eleanor Oliphant… to współczesna powieść obyczajowa, ciążąca mocno w stronę czytadła, ale raczej takiego z wyższej półki. Mamy tu sarkastyczny humor, a całość jest słodko-gorzka, wielowymiarowa. Pierwsze fragmenty przyniosły mi skojarzenie z uwspółcześnioną wersją Dziennika Bridget Jones, ale to wrażenie prędko przeminęło (motywy zachowań Eleanor są inne niż Bridget), uzupełnione o skojarzenia z neurotycznym monologowaniem z filmów Wooody’ego Allena. Szybko też okazuje się, że pod ironicznym humorem brzmią także smutniejsze tony. Mocno wybrzmiewa tu samotność, a toksyczna relacja z odległą, narcystyczną i dominującą matką oraz unoszący się cień nieokreślonego dramatu z przeszłości każą pomyśleć o Białym oleandrze Janet Fitch. Jednak powieść Gail Honeyman jest kreacją oryginalną, a Eleanor Oliphant to jedna z najciekawszych współczesnych bohaterek literackich, jakie dane było mi poznać.
Wszystko jest „w porządku”
Z pozoru wydaje się, że z Eleanor, jak w tytule, ma się całkiem dobrze. Niedługo kończy 30 lat, nie ma dzieci, partnera, ani bliższych znajomości w pracy, więc piątkowe popołudnie oznacza dla niej początek weekendowego resetu, gdy poluźnia gorset „sztywniary” w towarzystwie mrożonej pizzy i butelki wódki – albo dwóch. Eleanor ma swoje ustalone dzienne i tygodniowe rytuały, których się trzyma, w tym krzyżówki w „Daily Telegraph” i środowe rozmowy telefoniczne z matką. Może jej nawyki (pizza tylko z Tesco, skrupulatne liczenie wydatków, żelazny zestaw ubrań i praktyczne buty na rzepy) wydają się nieco dziwaczne, ale kto koło trzydziestki nie dorobił się mniejszego lub większego kompletu dziwactw? Swoje obowiązki księgowej w firmie zajmującej się projektowaniem graficznym wykonuje sumiennie, nie jest jednak zbyt popularna wśród kolegów i koleżanek, których swobodny styl bycia prezentującej nienaganne maniery i nie zainteresowanej popkulturą Eleanor jawi się jako nieokrzesanie. Bohaterka trzyma się na powierzchni dzięki swoim rytuałom, utożsamia się z nimi, szukając w nich potwierdzenia, że nie najgorzej sobie radzi w życiu i że potrafi sprostać matczynym standardom i gorzkim uwagom, które wciąż słyszy w głowie.
Elanor pewnie dalej wiodłaby takie życie, starając się w nim po prostu przetrwać, gdyby nie głęboki i nagły wstrząs o twarzy przystojnego lokalnego muzyka, który wytrąca jej dotychczasowy świat z posad. Niesiona falą nagłej, nieoczekiwanej i mocno platonicznej miłości (obiekt westchnień nawet nie wie o jej istnieniu), Eleanor Oliphant odczuwa przemożną potrzebę zmian. Przekonana, że znalazła „materiał na męża”, chce być gotowa na spotkanie z nim, które z pewnością będzie pierwszym krokiem do „i żyli długo i szczęśliwie” – wizji, którą bohaterka zaczyna desperacko tworzyć w swojej głowie. Podążając za mocnym wyobrażeniem na temat tego, w jakiego rodzaju kobietach gustuje artysta, Eleanor wychodzi ze swojej strefy komfortu, by podjąć tak ekstremalne kroki, jak manicure lub depilacja bikini – coś, czego nie robiła nigdy w życiu.
Cały ten wątek przygotowań jest śmieszno-straszny i popycha akcję do przodu, pozwalając bohaterce zdobywać nowe doświadczenia. Eleanor jest osobą, która nie miała w życiu zbyt wielu okazji do socjalizacji, co czyni z niej kompletną outsiderkę. W swoim nagłym zwrocie nastawienia i próbach opanowania społecznych konwenansów przypomina kosmitę, który wylądował w środku imprezy i stara się zrozumieć, co właściwie robią ludzie i dlaczego. Najzabawniejsze momenty całej powieści (a jest ich naprawdę sporo), to te, gdy Eleanor próbuje zracjonalizować ludzkie zachowania i albo je internalizuje albo odrzuca. Jednocześnie, jej komentarze na temat tych sytuacji cudnie obnażają absurdalność działań, w które się angażujemy i które uważamy za normalne, zwłaszcza w relacjach z innymi ludźmi – tu brawa dla autorki za wysoki poziom niewymuszonej ironii.
Zajrzeć pod pozory
Te mniej lub bardziej udane próby bohaterki „otwarcia się na możliwości” dają również wgląd we wcześniejsze doświadczenia Eleanor, o których ona sama chce zapomnieć. Kawałek po kawałku układamy puzzle, które pokazują, że to, co inni biorą za chłód, jest w rzeczywistości pancerzem, jaki zbudowała wokół siebie Eleanor, żeby uniknąć zranienia. Szybko wychodzi na jaw, że emocjonalny dystans i pozorna wyższość skrywają brak pewności siebie i tego, jak zachować się w danych sytuacjach. Myślę sobie, że każdy z nas jest czasem taką Eleanor – zapewnia siebie i innych, że wszystko jest w porządku, a w duchu, po cichu, łka z rozpaczy, najczęściej z samotności, do której nie chce się przyznać.
Wielokrotnie okrutnie potraktowana przez najbliższych, Eleanor nauczyła się wierzyć w opinie o swojej bezwartościowości, potęgowanej przez fakt, że ma blizny na twarzy po potwornym wypadku. Nie można więc za bardzo potępiać bohaterki za to, że nagle całkowicie daje się ponieść całkowicie złudnej nadziei na lepszą przyszłość, jakiej upatruje w potencjalnym związku z muzykiem. Najważniejsze, że to zauroczenie wywołuje efekt domina, dzięki któremu Eleanor poznaje ludzi i podejmuje kolejne kroki, które wyciągają ją z jej skorupy. Nowe doświadczenia Eleanor są też dobrym pretekstem, żeby zadać sobie pytania o społeczne normy zachowań i oczekiwania, zwłaszcza wobec kobiet; o to, kto je ustala i czy naprawdę większość z nich ma sens.
Miłość nie jest lekiem na całe zło
Choć całość ma finalnie optymistyczny wydźwięk, to, na szczęście, Eleanor Oliphant… nie jest typową powieść feel-good w stylu Jedz, módl się, kochaj, czy wspomnianego Dziennika Bridget Jones, gdzie bohaterka zostaje zbawiona, bo nagle znajduje odpowiedniego faceta, który dostrzega jej wewnętrzne piękno, zakochuje się w niej na zabój i od tej pory wszystko życie to niekończące się pasmo szczęścia, z jednorożcami w tle. Wręcz przeciwnie – Gail Honeyman doskonale wie, jak działają iluzje i nie nagina praw prawdopodobieństwa, za co ma u mnie ogromny plus. Eleanor Oliphant doświadczyła też w swoim życiu ogromnego cierpienia i autorka nie karmi czytelnika szkodliwymi złudzeniami, że każdy ma szansę na znalezienie „tego jedynego / tej jedynej”, a miłość leczy wszelkie rany.
Książka Gail Honeyman to również powieść o wychodzeniu z traumy i układaniu się z samym sobą – procesie długim i bolesnym, który jest jednak nieco łatwiejszy, gdy ma obok siebie choć jedną życzliwą osobę, która będzie nam kibicować. I tu akurat Eleanor Oliphant… pokazuje, że warto dać sobie szansę otworzenia się na innych, bo to może nadać naszemu życiu nieoczekiwany kierunek.
Eleanor Oliphant Is Completely Fine to książka, która urzekła mnie na wielu poziomach. Oczarował mnie język, którym autorka się bawi, kontrastując finezyjną elokwencję z mową potoczną. Poczułam wiele sympatii do głównej bohaterki, która nie jest bez wad, ale jakoś stara się nawigować swój stateczek przez życiowe sztormy. Wciągnęła mnie też cała historia – chciałam wiedzieć, czym skończy się zauroczenie Eleanor i dokąd zaprowadzą ją nowe znajomości, a finał naprawdę mnie zaskoczył. Bardzo mocną stroną powieści, która tak naprawdę jest pełna niewypowiedzianego smutku, jest kontrastujący z nim ironiczny humor, który zdecydowanie trafia w mój gust.
Po ukończeniu książki w mojej głowie brzmiały słowa Borysa Pasternaka, który powiedział, że literatura to sztuka odkrywania czegoś niezwykłego w zwykłych ludziach – stwierdzenie nie na wyrost, nawet jeśli nie oczekuje się po tym tytule więcej niż lektury, która zapewni dobrą rozrywkę na kilka godzin.
Gail Honeyman, Eleanor Oliphant Is Completely Fine, audiobook HarperCollins UK, 2017
polska wersja: Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze, przeł. Magdalena Słysz, HarperCollins Polska, 2017