Kolekcja nietypowych zdarzeń Toma Hanksa w niecały miesiąc po premierze trafiła na listy bestsellerów. Przypuszczam, że będzie też częstym gwiazdkowym prezentem. Ale czy za rok ktoś jeszcze będzie o tej książce pamiętać? Sukces sprzedażowy opowiadań Toma Hanksa wynika przede wszystkim z faktu, że napisał je Tom Hanks. Jednak czy treść też się broni?
Bardzo lubię oglądać i słuchać Toma Hanksa w wywiadach. Jest świetnym rozmówcą, inteligentnym i dowcipnym, poważnym, kiedy trzeba. Sięgając po Kolekcję nietypowych zdarzeń zrobiłam to z powodu autora. Miałam nadzieję na porządną dawkę humoru i polotu Toma Hanksa oraz na czytelniczą rozrywkę na poziomie. Jak wyszło?
Ameryka Hanksa
Kolekcja nietypowych zdarzeń to zbiór siedemnastu opowiadań, ale raczej nie humorystycznych. Większość z nich, choć podlana ironią, jest przeważnie refleksyjna. Powracającym motywem (choćby w formie małych wzmianek) są maszyny do pisania, na punkcie których Tom Hanks ma prawdziwą obsesję. Innym częstym wątkiem jest Nowy Jork.
Cała Kolekcja nietypowych zdarzeń jest zresztą na wskroś amerykańska. Mnóstwo tu popkulturowych odniesień, starszych i nowszych, w tym do powszechnie znanych w Stanach towarów i marek. Kolekcja nietypowych zdarzeń jest mocno osadzona w Ameryce. W opowiadaniach Hanksa pojawia się zarówno świat globalnego biznesu oraz Hollywood ze swoim pośpiechem, blichtrem i skandalami, jak i Ameryka drugiej prędkości – imigrantów, sennych przedmieść, zagubionych miasteczek i przydrożnych hoteli.
Bohaterowie opowiadań są przeróżni. Pochodzą z odmiennych czasów i środowisk. Niektórzy z nich pojawiają się w więcej niż jednej historii. Przeważają mężczyźni – tylko trzy z opowiadań napisane są z perspektywy kobiecej bohaterki.
Myśl przewodnia
Nie ma oczywiście żadnego wymogu, by opowiadania w zbiorze korespondowały ze sobą, ale wiele z tych w Kolekcji nietypowych zdarzeń ma wspólny mianownik.
W opowiadaniu Oto refleksje mojego serca sprzedawca w sklepie ze starymi maszynami do pisania mówi do głównej bohaterki: „Szuka pani trwałości”.
To jest dobre podsumowanie tego, o co chodzi także Hanksowi. W jego opowiadaniach pobrzmiewa nostalgia za przeszłością, reprezentowaną chociażby przez maszyny do pisania – symbol solidności i trwałości. Opowieści Toma Hanksa są satyrą na nowoczesność, uzależnioną od mediów społecznościowych i wszechwiedzących smartfonów. Autor obśmiewa to, że w dobie internetu w komórkach każdy w dowolnym momencie może stać się ekspertem od wszystkiego, nawet od lotów kosmicznych – albo udanie tę wiedzę markować.
Dla jednego z bohaterów, dziennikarskiego wygi Hanka Fiseta (czyżby alter ego autora?), powracającego w zbiorze z kilkoma Felietonami, ciężkie i masywne maszyny do pisania były synonimem rzetelnej pracy. Jej ostateczny rezultat zależał od wiedzy i umiejętności człowieka, a nie od sprawnego oprogramowania. Hanka Fiseta irytuje zrośnięcie współczesnych czytelników z ich podręcznymi „maszynkami do cudów”, na których sprawdzają wszystko – od codziennej prasy po kalorie. Mówi: „jeśli czytacie to na telefonie, to ja napiszę tekst też na telefonie”. Można się domyślać, jaki, po autokorekcie, jest tego rezultat.
Kolekcja nietypowych zdarzeń jest w pewnej części (bo nie wszystkie opowiadania dotykają tego tematu) pochwałą analogowej ery, gdy produkowanie i zbieranie informacji wymagało więcej wysiłku, niż obecnie, ale też miało większe znaczenie.
Tom, to brzmi świetnie, ale…
To wszystko brzmi jak wspaniały materiał na książkę. I mogłoby takie być, gdyby tylko sposób wykonania dorównywał założeniom… Niestety, Tomowi Hanksowi brakuje warsztatu. Jego opowiadania dobrze się zapowiadają, ale tylko w kilku z nich autorowi udaje się zręcznie rozwinąć pomysł. Są bardziej zaczynem, niż gotową konstrukcją. Pojedyncze przejawy błyskotliwego poczucia humoru Toma Hanksa i kilka dowcipnych, à la filmowych, dialogów nie udźwignie całości.
Napisanie dobrego opowiadania jest zadaniem proporcjonalnie trudnym i podstępnym do tego, jak proste się wydaje. Krótka forma, która sprawia, że nie trzeba rozbudowywać życiorysów postaci, jest tylko pozornym ułatwieniem. Bohaterowie muszą być bowiem na tyle wyraziści i pogłębieni, aby przekonać czytelnika o swojej wiarygodności już na pierwszych stronach. Tymczasem u Hanksa postaci są nakreślone dość schematycznie i jednowymiarowo. Dotyczy to bardziej kobiet niż mężczyzn – które najczęściej autor ukazuje stereotypowo.
Krótka forma oznacza też, że autor nie dostaje do dyspozycji zbyt wielu słów, by wywrzeć wrażenie na czytelniku. Zamiast marnować je na nicniewnoszące opisy, lepiej jest budować nimi napięcie. W Kolekcji nietypowych zdarzeń za dużo jest rzeczowników i przymiotników, a za mało czasowników. Innymi słowy – są przegadane, a akcja jest niemrawa. A kiedy już się zagęszcza, za chwilę rozrzedzają ją nieistotne szczegóły lub zabija linearna, dosłowna narracja.
To kolejny mój zarzut wobec Kolekcji nietypowych zdarzeń: teksty Toma Hanksa są niezniuansowane. Na tyle, że czasem miałam wrażenie, jakbym czytała scenariusz filmowy z didaskaliami. Scena następuje po scenie, a każda z dokładnym objaśnieniem, co bohater w danym momencie myśli, żeby ustrzec się od niedopowiedzeń i żeby wiadomo było, jak to zagrać mimiką.
Szczególnie rozczarowująca pod tym względem jest Wigilia 1953 roku opowiadająca o dwóch weteranach wojennych, którzy kontaktują się ze sobą raz w roku. Tom Hanks pozbawia czytelnika możliwości refleksji nad motywami ich postępowania, ponieważ podaje je na tacy:
Bud nigdy nie był ranny, ale widział za dużo cierpienia, za dużo śmierci. Sam zabił wielu niemieckich mężczyzn i chłopców. Uśmiercał żołnierzy, którzy chcieli się poddać i przetrwać, ale napotykali bezlitosny wzrok sierżanta Bolinga. Własnoręcznie zastrzelił osiemnastu niemieckich oficerów, pojedynczo albo po dwóch, trzech naraz, nieopodal dróg i pod osłoną drzew, za murami gospodarstw i na polach. Bud wymierzał swoim pistoletem kaliber 45 sprawiedliwość wojenną, której sens pojmował tylko on…
I tak dalej w tym stylu. W prostej formie, która być może miała nadawać narracji dynamizmu, a zamiast tego czyni ją płytką i nudną.
Ale to już było…
Najgorsze jednak jest to, że niewiele z opowieści Hanksa zostaje w głowie. Po przeczytaniu Kolekcji nietypowych zdarzeń spojrzałam na spis treści opowiadań i tylko w połowie przypadków byłam w stanie przypomnieć sobie, o czym były. Zapamiętam z nich może dwa-trzy. Przyznacie, że jak na siedemnaście to słaby wynik.
Wszystko dlatego, że to, o czym pisze Hanks, to nic nowego. Kolekcja nietypowych zdarzeń to, wbrew polskiemu tytułowi, niestety zbiór dość ogranych historii, których Tomowi Hanksowi nie udało się przedstawić w oryginalny sposób. A opowiadanie to mściwa bestia. Nie wybacza niedociągnięć, przegadania i niewykorzystanych okazji.
Podsumowując, Kolekcja nietypowych zdarzeń nie jest najgorszą próbą jak na debiutanta, ale w całości jest co najwyżej przeciętna. Zdecydowanie bardziej od opowiadań Toma Hanksa wolałabym przeczytać jego felietony. Zwłaszcza jeśli pojawiałyby się w nich maszyny do pisania.
Tom Hanks, Kolekcja nietypowych zdarzeń, przeł. Patryk Gołębiowski, Wielka Litera 2017