Pierwsze moje spotkanie z Elizabeth Strout miało miejsce przy okazji jej znakomitej książki Olive Kitteridge (w Polsce wydanej także jako Okruchy codzienności). Subtelny język, trafne szkice codzienności, nieuchwytny nastrój smutku. Oraz bohaterka, choć momentami irytująca, ale z krwi i kości, taka, z którą na poziomie najintymniejszych emocji można się utożsamiać. Tego, co tak mnie urzekło w Olive Kitteridge, szukałam też w Mam na imię Lucy. Z jakim efektem?
Książki, które ostatnio czytam, w pewien sposób nawiązują jedna do drugiej. Poszerzają ten sam temat o nowe punkty widzenia. Czytając Detroit. Sekcja zwłok Ameryki Charliego LeDuffa, myślałam o Widnokręgu Wiesława Myśliwskiego. LeDuff wraca do Detroit, miasta swojego dzieciństwa i młodości. Odgrzebuje zmory przeszłości i zmaga się z nimi w poszukiwaniu sensu obecnego życia. Do Piotra, bohatera Widnokręgu, przeszłość również powraca falami, niosąc pytania o tożsamość i korzenie. LeDuffowi ciężko jest uwolnić się od swojego osobistego punktu odniesienia. Oddalił się od niego, pracując i mieszkając w różnych miejscach, ale nie był w stanie na dobre od niego uciec. Bo czy można naprawdę odciąć się od swoich korzeni – tego, skąd pochodzimy i kim jesteśmy? Takie pytanie stawia powieść Myśliwskiego. I takie zagadnienie przyświeca książce Elizabeth Strout. Oraz: czy można pogodzić się z przeszłością? Czy można wybaczyć? I co to właściwie znaczy?
W Mam na imię Lucy narrację prowadzi bohaterka, Lucy Barton. Wspomina czas, kiedy z powodu choroby znalazła się na długi czas w szpitalu. Pewnego dnia przy jej łóżku pojawia się od dawna niewidziany i najmniej spodziewany gość. Jej matka.
Jej zaskakujące przybycie wytrąca Lucy z równowagi. Obie kobiety przez wiele lat nie miały ze sobą kontaktu. Lucy, szczęśliwa żona i mężatka, była przekonana, że stworzyła dla swojej rodziny taki dom, jakiego sama nigdy nie miała. Zbudowała w sobie emocjonalną tamę, by odgrodzić się od traumatycznych przeżyć z dzieciństwa. Nieoczekiwane pojawienie się matki robi w niej wyłom, a Lucy porywa rwąca rzeka bolesnych wspomnień. W jednej chwili Lucy z niezależnej, dorosłej kobiety zamienia się w małą dziewczynkę, zabiegającą o akceptację matki. Ich rozmowy przy szpitalnym łóżku to eksploracja niezrozumienia, żalu, cierpienia, niewypowiedzianych pretensji i trudnej miłości.
Mam na imię Lucy to historia, jakich wiele, również w prawdziwym życiu. Ileż jest opowieści o dzieciach, które wyrwały się z toksycznych rodzin, odniosły sukces, ale mentalnie de facto w nich pozostały… Elizabeth Strout chce dać odczuć czytelnikowi, jak skomplikowane potrafią być relacje między rodzicami a dziećmi. Nie przestajemy być zależni emocjonalnie od naszych rodziców w momencie, w którym się od nich wyprowadzamy. Często – tak, jak Lucy – kochamy ich, pomimo tego wszystkiego, co nam zrobili. Rodzice stanowią zbyt ważną część naszej tożsamości, dając nam pierwotne poczucie przynależności. Przynależność jednak nie musi oznaczać akceptacji. Natomiast bezwarunkowa miłość zawsze nią jest.
Subtelna materia emocjonalnych zależności pomiędzy rodzicami a dziećmi wymyka się racjonalizacji. Wydaje się to nielogiczne, że ludzie oddalają się o tysiące kilometrów od swoich rodziców, przez wiele lat nie utrzymują z nimi kontaktu, prowadząc całkowicie odrębne życie, ale kiedy tylko nadarza się okazja zyskania ich aprobaty, natychmiast się na nią rzucają. Uwiera czytanie o tym, jak Lucy skamle o uwagę matki, jak stara się wyżebrać od niej choć jedno „kocham cię”. Ma się ochotę nią potrząsnąć, zakrzyknąć, żeby się opamiętała. To jednak tak nie działa. Ponieważ bardzo trudno jest znaleźć drogę do takiego stanu emocjonalnego, by móc z pełnym przekonaniem pomyśleć o swoich rodzicach „niczego już od was nie potrzebuję” i rzeczywiście tak się czuć.
Lucy przez całe życie próbuje poradzić sobie z toksyczną relacją z matką. Poukładać swoje doświadczenia, by zyskać spokój ducha. Historia wciągnęła mnie o tyle, że byłam ciekawa jej zakończenia. A właściwie, liczyłam na to, że Elizabeth Strout, wbrew temu, co zazwyczaj pokazuje prawdziwe życie, pozwoli Lucy znaleźć rozwiązanie, które da jej ukojenie. Może nawet matka i córka odnajdą drogę do siebie, zanim będzie za późno? Czy tak się dzieje, możecie sprawdzić sami.
Nie wciągnęła mnie jednak sama narracja. Jest prowadzona wolno (czasem przeciągana) i momentami dość topornym językiem. Lucy pochodzi z biednej, niewykształconej rodziny i być może taki język miał ją uwiarygodnić. Czytałam polski przekład, więc możliwe, że w oryginale ta stylizacja wypada lepiej.
Tego, co najbardziej cenię w pisarstwie Elizabeth Strout jest tutaj niekiedy w nadmiarze. W Olive Kitteridge Strout zafascynowała mnie tym, że nie mówi, zwłaszcza o emocjach, łopatologicznie. Najważniejsze uczucia bohaterów mają subtelne odcienie, a ich faktyczne potrzeby wielokrotnie są ukryte między wierszami, a nie wyrażone wprost. Jak w realnym życiu, często liczą się niuanse, nastrój, energia pomiędzy dwojgiem ludzi, która pozwala zorientować się w ich prawdziwym stosunku i uczuciach względem siebie, nawet jeśli nie są one otwarcie nazwane. Strout unika dosadnych, bezpośrednich opisów. Esencja ukrywa się w podskórnej tkance opowieści, na którą naprowadzają dyskretne znaki, drobne słowa-klucze, niedopowiedzenia. Łatwo wymyka się ramom i prostym klasyfikacjom. Przychwycenie jej wymaga czujności, szukania drugiego dna. Myślę, że trzeba być dobrym obserwatorem, by w taki sposób jak Strout ukazywać finezję ludzkich emocji.
Jednak w Mam na imię Lucy momentami jest zbyt wiele niedopowiedzeń. Owszem, domysły, sugestie oraz duże prawdopodobieństwo różnych scenariuszy budują dramaturgię, ale czasem czytelnik potrzebuje jasnych wskazówek, by móc się odnaleźć w opowieści. Lucy jest bohaterką, która bardzo stara się uporządkować to, co ją w życiu spotkało. Nawet, jeśli rozumowe pojęcie tych doświadczeń jest niemożliwe, Lucy chce umieć się z nimi pogodzić, jako z częścią swojej przeszłości. Przechodzi długą drogę, ale w pewnym momencie, ona, jak i cała opowieść, utyka w martwym punkcie i zaczyna kręcić się w kółko. Odniosłam wrażenie, że całą historię Lucy dałoby się zamknąć w dłuższym opowiadaniu. Zrobienie z niej książki, mimo że niewielkiej objętościowo, rozciągnęło i rozwodniło tę historię ponad miarę.
Niewiele stracicie, jeśli nie sięgniecie po Mam na imię Lucy. Jeśli jednak zdecydujecie się na nią, nie będzie to do końca zmarnowany czas. Choć książka nie jest odkrywcza, stanowi pewien głos w rozmowie o trudnych związkach dorosłych już dzieci z opresyjnymi rodzicami. W końcu każdy osobisty dramat, każde cierpienie są niepowtarzalne. Strout daje również do zrozumienia, że choćbyśmy nie wiem, jak się starali, nie uda nam się nigdy swoich własnych dzieci nie zranić.
Okładka krzyczy o Pulitzerze dla Strout za Olive Kitteridge. Mam na imię Lucy była nominowana do nagrody Bookera w 2016 roku. Brakuje jej jednak wyrafinowania i nerwu Olive Kitteridge.
Tydzień temu w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii ukazała się kolejna książka Elizabeth Strout, Anything Is Possible. Jedną z jej bohaterek również jest Lucy Barton. Być może ta książka będzie domknięciem bądź odpowiednim uzupełnieniem całej historii.
Eizabeth Strout, Mam na imię Lucy, przeł. Bohdan Maliborski, Wielka Litera, Warszawa 2016