Czego najbardziej brakuje współczesnym dzieciom, a z czego one same, ani ich rodzice najczęściej nie zdają sobie sprawy? Więcej wolnego czasu? Więcej poświęconej im uwagi? Tego też, ale o tych sprawach często i głośno się mówi, więc zazwyczaj jesteśmy ich świadomi. A czy zetknęliście się kiedykolwiek z takim pojęciem, jak „zespół deficytu natury”? Richard Louv w swojej książce Ostatnie dziecko lasu stawia diagnozę, że to właśnie zespół deficytu natury jest tym, co dolega dzisiejszym dzieciom. I radzi, jak je przed nim uchronić.
Ostatnie dziecko lasu po raz pierwszy ukazało się w Stanach Zjednoczonych w 2005 roku. Polski przekład bazuje na poszerzonym wydaniu z 2008 roku. Richard Louv nie jest naukowcem, lecz dziennikarzem, piszącym często na tematy dotyczące dzieci i rodziców oraz natury. Ostatnie dziecko lasu to jego najbardziej znana książka.
Richard Louv twierdzi, że w dzisiejszym świecie nastąpiło całkowite oderwanie przeciętnego człowieka od świata przyrody. Dotyczy to zwłaszcza dzieci, które większość czasu w ciągu dnia spędzają w budynkach – placówkach edukacyjnych, na zajęciach dodatkowych, w sklepie, potem w domu, przed telewizorem, komputerem, tabletem…
Louv przytacza badania, z których wynika, że czas przez jaki dzieci są na dworze jest drastycznie krótki. Potwierdzają to również nowsze opracowania. Według ostatniego studium, z marca 2016 roku, 75% brytyjskich dzieci przebywa na świeżym powietrzu przez niecałą godzinę dziennie. To mniej niż więźniowie!To samo badanie informuje, że 20% małych Brytyjczyków w ogóle nie bawi się na dworze w ciągu tygodnia roboczego.
Wcześniejszy sondaż, z lutego 2016 roku, pokazuje, że w całym roku poprzedzającym badanie w Wielkiej Brytanii, jedno na dziesięcioro dzieci nie było ani razu w parku, lesie, na plaży, ani w żadnym innym naturalnym środowisku. W ogóle. Nawet na chwilę. Nawet przez 5 minut. Przez pełne 12 miesięcy.
Czyż to nie brzmi zatrważająco? W Ostatnim dziecku lasu czytamy, jakie konsekwencje niesie ze sobą brak regularnego kontaktu z naturą. Zespół deficytu natury brzmi jak poważna jednostka chorobowa i chociaż nie pojawia się w żadnej medycznej klasyfikacji, według Louva jest to dobra nazwa na określenie tych wszystkich zaburzeń w emocjonalnym, społecznym i fizycznym rozwoju, które pojawiają się jako konsekwencje oderwanie od przyrody. To nie tylko otyłość i mniejsza sprawność, ale też kłopoty z koncentracją i uwagą, rozdrażnienie, obniżone samopoczucie, czy wręcz stany depresyjne.
Wiele dzieci nie jest świadomych, skąd i w jaki sposób bierze się ich jedzenie. O przyrodzie uczą się z podręczników, teoretycznie, przez co fauna i flora są dla nich czymś z pogranicza abstrakcji. Louv podkreśla, że deficyt natury dotyczy nie tylko jednostek, ale całych rodzin, społeczności oraz ogółu – w tym przypadku amerykańskiej – kultury.
Sport to nie kontakt z przyrodą
Można pomyśleć: ok, tak jest w Stanach. Ewentualnie na Wyspach, gdzie dzieciaki są wożone z miejsca na miejsce samochodami i świat oglądają przez szybę. Ale w Polsce?
Przecież wychodzimy z naszymi dziećmi codziennie na plac zabaw. Nasze dzieci bawią się w przedszkolnych ogródkach. Mają treningi piłki nożnej na boisku na świeżym powietrzu. Dużo jeżdżą z kolegami i koleżankami na rowerze po osiedlu. Każdego dnia przebywają na dworze.
To wszystko jest oczywiście ważne i potrzebne, ale, jak przekonuje Richard Louv, zorganizowane gry i zabawy na świeżym powietrzu nie są tym samym, co swobodne obcowanie z dziką przyrodą.
Na ogrodzonym i wyłożonym gumą placu zabaw dzieci nie zachwycą się krajobrazem ani nie odkryją na własną rękę różnych praw natury. W konsekwencji nie poczują, że są częścią czegoś większego niż one same. Zabawa w zorganizowanych publicznych przestrzeniach na świeżym powietrzu to po prostu rekreacja, ale nie obcowanie z przyrodą. Ostatnie dziecko lasu jest hymnem pochwalnym na cześć starych, dobrych czasów, kiedy to dzieciaki swobodnie wałęsały się po okolicy, budując domki na drzewach, zakładając tajne bazy w krzakach, łowiąc ryby, łapiąc jaszczurki i zbierając ślimaki. I choć to była tylko „zabawa”, w ten sposób samodzielnie zdobywały wszechstronną wiedzę. Louv pisze, że teraz dzieci rzadko kiedy mają tego typu doświadczenia. Związek między dziećmi a przyrodą przestał być oczywisty. Dzieciństwo w stylu Astrid Lindgren mało kiedy jest możliwe, nawet na wsiach.
Co się stało?
Przyczyn jest kilka. Jedna z nich jest po prostu taka, że świat uległ zmianie. Postępująca urbanizacja, większe natężenie ruchu, nowe technologie. Inna to obawy rodziców. Rodzice mają opory przed puszczeniem swoich pociech samopas, ponieważ przede wszystkim obawiają się o ich bezpieczeństwo. Najczęściej nie chodzi tu o ekstremalne pomysły, jakie mogą przyjść dzieciom do głów, ale o to, że nieznajomi o nieczystych zamiarach mogą im zrobić krzywdę. Gdzie, według rodziców, czają się te ciemne typy? W parkach albo w jakichś chaszczach przy nieuczęszczanych drogach. A jeśli nikt dziecka nie porwie, to na pewno ono samo ubrudzi się, podrapie, kataru dostanie, albo coś je pogryzie.
W Stanach dochodzi do tego jeszcze paranoiczny strach przed konsekwencjami prawnymi, jeśli dziecku podczas nienadzorowanej zabawy stanie się krzywda, oraz przed astronomicznymi odszkodowaniami, które będzie zmuszony zapłacić np. właściciel terenu, na którym podczas zabawy dziecko dozna urazu.
Louv pyta jednak, czy zamykanie dzieci w domach i na strzeżonych osiedlach jest właściwym środkiem zaradczym? Jak znaleźć balans pomiędzy dziecięcą potrzebą autonomii, a rodzicielską potrzebą kontroli? Jak umożliwić dzieciom eksplorowanie środowiska naturalnego na własnych zasadach bez ciągłego nadzoru opiekunów? Jak dać im wolność, która buduje zaufanie między nami, a nimi, która wzmacnia ich pewność siebie oraz intuicję, a jednocześnie nie mieć poczucia, że je narażamy? To nie są łatwe pytania. Ostatnie dziecko lasu wcale nie daje na nie odpowiedzi. Ale każdy rodzic, który pewnego dnia będzie chciał wypuścić swoje dziecko spod klosza, będzie musiał poszukać rozwiązań.
Co nam daje natura
Nie da się jednak ukryć, że kontakt z naturą jest niezbędnym warunkiem naszego fizycznego i psychicznego dobrostanu. Nic nie jest w stanie jej zastąpić. W książce Richard Louv powołuje się na szereg badań, potwierdzających korzyści, jakie dzieci wynoszą z regularnego obcowania z przyrodą. Są np. sprawniejsze fizycznie. Zabawa na łonie natury wyzwala też kreatywność. Wspomaga wszechstronny rozwój zmysłów, niezbędny do prawidłowego uczenia się. Swobodna zabawa w plenerze jest tak samo ważna, jak swobodna artystyczna twórczość, będąca po prostu nieskrępowaną eksploracją różnych możliwości.
Kontakt z przyrodą ma również właściwości terapeutyczne. Książką, która to wspaniale obrazuje jest J jak jastrząb Helen Macdonald. Macdonald wprawdzie sama o sobie pisze, że jako dziecko była dość wyalienowana i przejawiała niepodzielaną przez jej rówieśników fascynację drapieżnymi ptakami – ale natura nikogo nie wyklucza. Każde dziecko jest w stanie znaleźć w niej swoją niszę, choćby to miała być uprawa małego ogródka na balkonie.
Natura sprzyja też wyciszeniu. Działa dobroczynnie na psychikę. Wie o tym Piotrek z Widnokręgu Wiesława Myśliwskiego, który w chwilach wzburzenia i smutku ukrywa się nad rzeką lub na wzgórzach, gdzie może ukoić buzujące emocje. Niejeden rodzic nastolatka pewnie się zgodzi, że to o wiele lepszy sposób niż szukanie pociechy w używkach.
Richard Louv wymienia jeszcze szereg innych korzyści, jakie przynosi nam obcowanie z naturą. Wskazuje też na to, że tylko emocjonalne związki z przyrodą są w stanie obudzić w dzieciach szacunek dla niej, dzięki czemu jako dorośli będą o nią dbać. Trudno jest bowiem pokochać coś, czego się nie zna, nie rozumie, albo przed czym odczuwa się lęk (często wynikający z niewiedzy). Ale do tego, aby dzieci uznały czas spędzony na łonie natury za wartościowy i ciekawy, potrzebny jest im dorosły przewodnik, który zarazi je entuzjazmem.
Tu pewnie część rodziców straci zapał, myśląc, no dobra, ale ja nic nie wiem na temat przyrody, nie potrafię nawet nazwać tych ptaków, co chodzą przed blokiem, oprócz gołębi. To jak ja mam być dla dzieci przyrodniczym autorytetem? Louv przekonuje jednak, by zacząć z dziećmi od małych kroków i niedalekich wypraw. Obserwować, zadawać pytania, szukać na nie razem odpowiedzi i wspólnie się uczyć. W suplemencie na końcu książki autor podsuwa kilkadziesiąt nieskomplikowanych pomysłów na to, co można zrobić, by przybliżyć dzieciom naturę. Czasami nawet nie trzeba za bardzo oddalać się od domu.
Na koniec kilka „ale”…
Ostatnie dziecko lasu jest napisane z amerykańskiej perspektywy (w dodatku z punktu widzenia miejskiej klasy średniej) oraz dla amerykańskiego odbiorcy. Louv sporo miejsca poświęca analizie amerykańskiej sytuacji oraz prawno-kulturowym uwarunkowaniom, które decydują o charakterze tamtejszych interakcji z przyrodą. Jednak wnioski z całości lektury są dość uniwersalne i spokojnie można szukać analogii na naszym polskim podwórku.
Jest to książka z tezą, co w tym przypadku nie przeszkadzałoby tak bardzo, gdyby nie fakt, że Richard Louv momentami zapędza się w jej udowadnianiu, niekiedy ocierając się o fanatyzm. Niektóre z jego poglądów są mocno kontrowersyjne – jak np. ten, że część przypadków ADHD, autyzmu, czy depresji u dzieci to źle postawione diagnozy, a właściwą przyczyną zaburzeń jest deficyt natury – zatem odpowiedni kontakt z nią powinien okazać się wystarczającym lekarstwem. To osobista opinia autora, poparte zaledwie jednostkowymi tzw. „dowodami anegdotycznymi”, nie zaś wiarygodnymi badaniami. Niektóre wypowiedzi Louva brzmią protekcjonalnie, jak kazania.
Wprawdzie autor w całej książce przytacza wyniki różnorodnych badań, ale część z nich opiera się na zbyt małej próbie lub są one słabo udokumentowane. Choć w kilku miejscach Richard Louv przyznaje, że w czasie, gdy pisał Ostatnie dziecko lasu, badania związków dzieci z naturą nie były zbyt powszechne, to jednak, moim zdaniem, mógł przeprowadzić spójną metaanalizę tych wyników badań, którymi dysponował. A tak, wnioski z nich są rozsiane po całej książce.
Nie ukrywam, że według mnie, Ostatnie dziecko lasu powinno mieć bardziej uporządkowaną formę, ponieważ dość dużo w nim powtórzeń – zarówno poruszanych tematów, jak i konkluzji. Trudno też nie odnieść wrażenia, że autor nie do końca potrafi zapanować nad wszystkimi poruszanymi wątkami (tak jak np. niezrównany Filip Springer w 13 piętrach). Stąd siła rażenia jego tezy z rozdziału na rozdział słabnie. Książka spokojnie mogłaby być bardziej zwięzła i krótsza, żeby nie tracić impetu.
Podsumowując, Ostatnie dziecko lasu pokazuje, że niby na codzień doskonale potrafimy się obyć bez natury, ale tylko dlatego, że nie jesteśmy świadomi konsekwencji jej braku. Człowiek jest zaprogramowany na to, by być aktywną częścią przyrody. Zaś na oderwaniu od niej najbardziej cierpią dzieci oraz ich rozwój.
Przekonanych o tym, jak doniosłe znaczenie ma dla dzieci regularny kontakt z przyrodą Ostatnie dziecko lasu już bardziej nie przekona. Całkowicie nieprzejednanych zapewne również nie. Ale może pomóc otworzyć oczy tym świadomym rodzicom i opiekunom, którzy zdają sobie sprawę z wagi różnych czynników w rozwoju dziecka, ale jednak do głowy im nie przyszło, żeby w weekend, zamiast na zorganizowane zajęcia (sale zabaw, czytanie bajek, różnego rodzaju warsztaty) zabrać dzieci po prostu do lasu lub na łąkę.
Richard Louv, Ostatnie dziecko lasu, wyd. Relacja, Warszawa 2014
(Cytaty w tekście pochodzą z książki)