Pierwszy bandzior Mirandy July to książka, w którą wpada się jak do pełnej dziwów króliczej nory z Alicji w Krainie Czarów – ale w wersji dla dorosłych. Otwierasz okładkę, czytasz pierwszy rozdział i… lecisz na łeb, na szyję, w głąb surrealistycznego świata Mirandy July, zastanawiając się, czy dalej może być jeszcze dziwniej. Po czym przekonujesz się, że jednak może – i to jak.
Pierwszy bandzior to literacki kamp w całej okazałości. Na pewno nie przypadnie do gustu wszystkim. Niektórych mogą zrazić dosadne erotyczne opisy, innych oczaruje nieprawdopodobna fabularna ekwilibrystyka. Ale pod całym tym rozbuchaniem ukrywa się w istocie dość uniwersalny przekaz, którego prostotą można albo się wzruszyć, albo rozczarować. Pewne jest jednak to, że nie jest to książka, nad którą można przejść obojętnie. Trzeba zająć wobec niej jakieś stanowisko.
Suma neuroz
W Pierwszym bandziorze nie ma przeciętnych bohaterów. Powieść Mirandy July to galeria osobliwości, której główną atrakcją jest Cheryl Glickman. Neurotyczna czterdziestokilkulatka fantazjuje na przemian albo o ignorującym ją facecie, na którego punkcie fiksuje się tak mocno, że zaczyna odczuwać z nim psychiczną jedność, albo o mitycznym dziecku, zwanym Kubelko Bondy – pokrewnej duszy, która objawia jej się w różnych obcych dzieciach.
Cheryl wciąż analizuje rzeczywistość i siebie samą, szukając jakichś przeoczonych sygnałów. Tysiąc razy na dzień sprawdza nerwowo, czy jej globus histericus się nie powiększa. Mieszka samotnie i przed osunięciem się w całkowite zdziwaczenie chroni ją wypracowany system skomplikowanych rytuałów, zakrawających na nerwicę natręctw. Cheryl zdecydowanie daleko do ujmujących powieściowych bohaterek – przy pierwszym spotkaniu budzi raczej irytację, niż zachwyt.
Pozostałym postaciom również sporo brakuje do ideału. Każda z nich ma właściwie jakieś nieoczekiwane odchylenie: jurny kochanek wymaga wspomagania, blond seksbomba ma grzybicę stóp, opanowana terapeutka tkwi w dziwnym związku i załatwia potrzeby fizjologiczne do styropianowych pudełek po chińszczyźnie. Zaś szefowie firmy, w której pracuje Cheryl, każą pracownikom praktykować kuriozalne pseudojapońskie obyczaje i rozdają im upominki w postaci paczuszek z mrożonym mięsem.
Gry, w które grają dorośli
To właśnie za sprawą szefów życie Cheryl się zmieni. Podrzucają jej oni, jak zgniłe jajo, swoją dwudziestokilkuletnią córkę. Powiedzieć, że dziewczyna ma trudny charakter, to nic nie powiedzieć. Clee wprowadza się do Cheryl i z miejsca wywraca jej życie do góry nogami. Obie kobiety będą musiały się ze sobą skonfrontować, ale połączy je też osobliwy układ emocjonalnych zależności.
Próbując zrozumieć targające nią namiętności, Cheryl odkrywa, że nie jest jedyną, która wikłając się w pokręcone zależności, próbuje ugrać coś dla siebie. Również jej znajomi, wykorzystując innych ludzi, starają się załatwić swoje problemy lub zrekompensować niedostatki. Pierwszy bandzior jest dobrym punktem wyjścia do szerszej dyskusji na temat gier, w które grają ludzie. Wprawdzie Miranda July pokazuje różne dziwaczne układy w bardzo krzywym zwierciadle, sugeruje jednak, że nikt nie jest na tyle ułożony ze swoją głową, by nigdy nie wplątać się w żadne z nich.
Pierwszy bandzior to kampowa parodia. Gdyby jednak obedrzeć powieść Mirandy July z secesyjnej wybujałości, pozostaną zwykli, pogubieni, znerwicowani ludzie. Większość z nich żyje, jak to już dawno temu napisał Thoreau, w cichej rozpaczy i próbuje sobie z tym radzić na różne, mniej lub bardziej karkołomne sposoby.
W poszukiwaniu sensu
Finał tej opowieści będzie zaskakujący. Sama siebie zadziwiłam tym, że pod koniec trzymałam kciuki za Cheryl. Przecież jest tak irytująca! Pomimo tego, że jest wieloletnią menedżerką w firmie z zajmującej się szkoleniami z samoobrony dla kobiet, sama jest raczej bezwolna. To inni podejmują za nią decyzje, ustawiając ją, jak im wygodnie, a ona nie potrafi odmówić. Do tego mówi do siebie w myślach wyobrażonymi głosami innych ludzi. A jednak w pewnym momencie zaczęłam jej współczuć, a potem czuć do niej sympatię.
To, co spotykało Cheryl, było dla mnie dziwaczne, niejednokrotnie odpychające. Jednocześnie jednak, jej najgłębsze, najintymniejsze uczucia okazały się w nieoczekiwany sposób znajome. Gdy już zsiądzie się z tej karuzeli absurdu i groteski, jaką jest Pierwszy bandzior, można ze zdumieniem skonstatować, że dotknęło się jakiejś prawdy o człowieku. Po całym tym fantazyjnym kampowym rozpasaniu, jakie funduje Miranda July, ta prawda jest tak prosta, że można poczuć niedosyt.
Nie każdej kobiecie ostateczny wybór Cheryl przyniósłby takie samo ukojenie, ale jest on emanacją tej samej, wspólnej różnym ludziom, tęsknoty. Pragnienie przynależności to potężna siła napędowa, która sprawia, że ludzie są gotowi wchodzić w najbardziej pogmatwane związki, byle tylko zagłuszyć samotność. Dopóki, tak jak Cheryl, nie odkryją, co tak naprawdę ma dla nich sens.
Literacki performance
Pierwszy bandzior jest lekturą poza schematem. To, co oferuje Miranda July, było dla mnie trochę jak perwersyjne skrzyżowanie Małgorzaty Szumowskiej z Rolandem Toporem, doprawione psychodelią rodem z Alicji w Krainie Czarów dla dorosłych. Ale nie do końca, bo Miranda July ma jednak swój styl. A prowokuje po to, by stawiać pytania. Zapewne dla każdego będą one inne i innych udzieli odpowiedzi.
Pierwszy bandzior jest trochę jak performance – szokujący, przejaskrawiony, gwałtowny. Dopiero po przedstawieniu trzeba zastanowić się na spokojnie, czego właśnie było się świadkiem. I kto jest pierwszym bandziorem?
Miranda July, Pierwszy bandzior, przeł. Łukasz Buchalski, Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2018