Amerykańska agencja rządowa, Biuro do spraw Indian, podaje, że na terenie Stanów Zjednoczonych żyje obecnie ponad 570 oficjalnie uznanych indiańskich plemion. Ile jest nieuznanych? Ciężko powiedzieć. Przeciętny Amerykanin tak naprawdę o Indianach mało wie, nie istnieją w dyskursie publicznym. Wyobrażenia, które ma na ich temat w głowie – i my również – włożyła tam popkultura.
Rdzenni Amerykanie rozmywają się w społecznym krajobrazie USA. Według ostatnich szacunków, populacja Indian czystej krwi w Stanach liczy niecałe 2,5 miliona, czyli ok. 0,7% całej ludności. Jeśli włączyć do tych statystyk osoby o mieszanym pochodzeniu, urosną one o 2 miliony (wszystkie powyższe liczby uwzględniają też rdzenne plemiona Alaski). Dla porównania, Afroamerykanów, w tym mieszanego pochodzenia, jest w Stanach ponad 43 miliony, tj. więcej niż 13%. Dla rządu, inaczej niż Indianie, stanowią oni siłę, z którą trzeba się liczyć. Natomiast podobno pod koniec XV w. na terenie USA i Kanady żyło od 7 do 18 milionów Indian.
Obecnie Indianie zmagają się z fatalnymi warunkami mieszkaniowymi, bezrobociem, uzależnieniami, a odsetek samobójstw w tej grupie należy do najwyższych w kraju. Wciąż też walczą o odkłamanie oficjalnej wersji swojej historii, ale nie mają dużej siły przebicia. Rząd USA może ich ignorować de facto bez konsekwencji. Jak do tego doszło?
„W Indianinie trzeba zabić Indianina, a ocalić człowieka”
Próba udzielenia odpowiedzi na to pytanie wygląda na doskonały pomysł na reportaż. Maciej Jarkowiec w Powrócę jako piorun postanowił zmierzyć się z tym tematem, przedstawić „prawdę o Dzikim Zachodzie”. Zajmuje się głównie losami plemion Dakotów i Lakotów, żyjących na terenie dzisiejszej Dakoty Południowej i Nebraski, przez białych nazywanych zbiorczo Siuksami. Głównym bohaterem książki czyni jednak Russella Meansa, lakockiego „ostatniego wojownika”, lidera Ruchu Indian Amerykańskich w latach 70. Wyimki z jego biografii przeplata innymi wątkami.
Maciej Jarkowiec ustawia ostrość na zbrodnie białych osadników wobec rdzennej ludności. Pisze o grabieży ziemi, etnicznych czystkach, wojnach, celowym wybijaniu stad bizonów, by zmusić wędrujących za nimi Indian do osiedlania się, przymusowej asymilacji i internatach, o niedotrzymanych traktatach. Wyciąga na wierzch niegodziwości ojców demokracji, takich jak Abraham Lincoln i Theodore Roosevelt, którzy budowali nowe państwo na ruinach autochtonicznej kultury, świadomie i celowo przykładając rękę do jej sukcesywnego niszczenia.
Opowiada o fałszywym micie założycielskim, według którego amerykański kontynent, zanim w pocie czoła zaczęli go oswajać pionierscy biali osadnicy, był niegościnną ziemią niczyją, na której grasowali czerwonoskórzy barbarzyńcy. Ich jedyna pozytywna rola w tym micie sprowadza się do poratowania pierwszych kolonistów kukurydzą i fasolą, by mogli przetrwać zimę. Potem powinni byli usunąć się ze sceny.
W 1971 roku sława Hollywood, John Wayne, na łamach Playboya powiedział:
Nie zrobiliśmy nic złego, odbierając im ten wspaniały kraj. To była kwestia przetrwania. Rzesze ludzi potrzebowały nowej ziemi, a Indianie chcieli ją samolubnie zatrzymać dla siebie.
Dwa lata później inna megagwiazda amerykańskiego filmu, Marlon Brando, w proteście przeciwko traktowaniu Indian odmawia przyjęcia Oscara za rolę w Ojcu chrzestnym, wywołując konsternację. Brando, oburzony amerykańską wersją historii stosunków z Indianami, aktywnie poparł Russella Meansa w połowie lat 70. w jego walce o prawo Indian do samostanowienia. Wspierał go, gdy Means wraz z innymi indiańskimi działaczami prowadził okupację Wounded Knee. W 1890 roku Amerykanie dokonali tam rzezi na chcącym zawrzeć pokój klanie Wielkiej Stopy. Przez pewien czas oblężenie Wounded Knee przez ludzi Meansa było tematem numer jeden w amerykańskich mediach. Means proklamował tam nawet powstanie niezależnego indiańskiego państwa.
„Gdy tam stałem, ujrzałem więcej, niż da się opowiedzieć…”
Wszystkie wątki, o których pisze Maciej Jarkowiec są fascynujące. Powrócę jako piorun mógłby być wspaniałym reportażem historycznym lub biografią Russella Meansa. Nietuzinkowego indiańskiego lidera, który miał tyluż zwolenników, co przeciwników, również wśród swoich (kontrowersje budziła chociażby jego aktorska kariera – zgrał np. Chingachgooka w Ostatnim Mohikaninie Michaela Manna). Niestety, nie dostajemy ani jednego, ani drugiego.
Marcin Jarkowiec próbuje pospinać różnorakie wątki. W Powrócę jako piorun przeplatają się one jak kolorowe nitki w indiańskim dywaniku, ale nie układa się z tego żaden sensowny wzór. Każdy rozdział jest poszatkowany na kilkanaście podrozdziałów, które opowiadają o sprawach rozgrywających się w różnym miejscu i czasie.
Autor skacze po dekadach i stuleciach, montując swój reportaż jak film sensacyjny, z szybkimi zmianami ujęć, bohaterów, z mnogością retrospekcji. Tymczasem historia Indian amerykańskich jest na tyle intrygująca i tak wiele w niej tragicznych momentów, że nie potrzebuje dodatkowego udramatyzowania. „Szybki montaż” wprowadza za to chaos. Trudno jest podążać za wydarzeniami i układać je w ciągu przyczynowo-skutkowym. By nie zgubić czytelnika autor wielokrotnie powraca do już raz powiedzianych rzeczy. Całości brakuje syntezy.
Aspiracje kontra efekty
Patrząc na źródła, mam wrażenie, że większość tej książki Maciej Jarkowiec napisał zza biurka. Informacje które podaje, są łatwo dostępne w Internecie, w książkach i gazetach. Autor przyznaje, że wiedzę na temat życia i działalności Russella Meansa czerpał przede wszystkim z jego autobiografii, napisanej we współpracy z Marvinem J. Wolfem.
Maciej Jarkowiec nie odkrywa żadnych nieznanych lub mało znanych faktów, jedynie efektownie żongluje zebranym materiałem, dokładając do niego to, co udało mu się zgromadzić podczas kilkunastu przeprowadzonych przez siebie wywiadów. Nie jest tego jednak dużo, bo poza rozmowami z członkami rodziny Russella Meansa, pogawędki ze „zwykłymi Amerykanami” – przewodnikami, turystami, pojedynczymi Indianami – niewiele wnoszą do całej historii, są zbędną sztukaterią. Koncept książki zasadza się głównie na poszatkowanej chronologii i sensacyjnym stylu opowieści.
W źródłach Maciej Jarkowiec powołuje się też ponad dwadzieścia razy na różne artykuły z Wikipedii. Nie mam nic przeciwko opracowaniom encyklopedycznym (choć jakość tych w Wikipedii nierzadko pozostawia sporo do życzenia), ale uważam, że dla dziennikarza powinny stanowić one punkt wyjścia do zadawania pytań i własnych poszukiwań, a nie źródło odwołań.
Książce dobrze by też zrobiła lepsza korekta i redakcja. Do redaktora mam pretensje przede wszystkim o niewyperswadowanie autorowi jednozdaniowych akapitów. Pisanie tak, jakby każde zdanie miało być zapadającą w pamięć puentą, to dość irytująca maniera, zwłaszcza, gdy tego zabiegu się nadużywa. Tu mamy z nim do czynienia notorycznie. Znacznie utrudnia to czytelnikowi śledzenie toku narracji.
Maciej Jarkowiec postawił sobie za cel opowiedzenie prawdy o dziejach Dakotów i Lakotów. Wielka szkoda, że wykonanie jest tak chaotyczne. Powrócę jako piorun mógłby być pasjonującą książką o skomplikowanej historii Dzikiego Zachodu. Zamiast tego mamy raczej zmarnowaną okazję.
Maciej Jarkowiec, Powrócę jako piorun, Agora, Warszawa 2018
(Wszystkie cytaty pochodzą z książki. Pierwszy nagłówek to słowa Richarda Pratta. Drugi – Czarnego Łosia, szamana Lakotów).