„Najpierw spadł śnieg i byłam bezradna. Później zaczęło się jątrzyć”. Psy ras drobnych Olgi Hund otwierają dwa oszczędne zdania, w których streszcza się cała istota początków depresji. Choroba nie wybiera daty ani godziny, choć, jak dowiadujemy się dalej, „do szpitala psychiatrycznego przybywa się tylko od poniedziałku do piątku”.
Psy ras drobnych to krótki zbiór impresji z kilku pobytów w różnych szpitalach psychiatrycznych. Ich granice są zatarte, zlewając się w jeden strumień doświadczeń. Daty nie są określone, ale z treści jasno wynika, że chodzi o wydarzenia sprzed kilku lat. Czasy się zmieniają, w medycynie dokonuje się postęp, ale natura szpitalnej rzeczywistości zasadniczo pozostaje taka sama, zyskuje jedynie w nowe dekoracje.
„Bóle, smutek i ataki paniki pojawiają się i znikają, nuda zostaje”
Narratorka-autorka, „pacjentka, lat 28”, wie, co mówi, gdy czyni porównania pomiędzy „kiedyś”, a „teraz”. W przeszłości na tym samym oddziale odwiedzała matkę. „Nosiłam (…) gazety, jedzenie i podpaski. Zawsze jak ją odwiedzałam, to narzekała. Że wszystko stare, zaniedbane i nieszczelne”. Z właściwym sobie czarnym humorem, którym Psy ras drobnych są przesycone, komentuje: „No, ale po dotacjach unijnych jest tu zupełnie, zupełnie inaczej. Po pierwsze, pielęgniarki mają nowe makijaże. Po drugie, część okien jest plastikowych. Po trzecie, kompotu dają więcej, niż dawali mamie”.
Czarny humor jest jak ostatnią deska ratunku w zalewie smutku i beznadziei, sposobem na utrzymanie się na tonącej „antyarce” oddziału, która „nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach, te wirusy świńskiej melancholii, co atakują nasze dusze, mózgi i serca”.
„Patrzyliśmy sobie w oczy i zawsze widzieliśmy to samo: Depakinę, Symfarex, Hydroksyzynę…”
Zamiast depresyjnych bakcyli, w pacjentkach (bo Psy ras drobnych opowiadają przede wszystkim o kobietach) powoli umierają jednak dusze i serca. Wykańcza je, podobnie jak wcześniej matkę narratorki, dobijająca rutyna, brak realnego zainteresowania, zarówno ze strony personelu, jak i innych chorych, brak prywatności, wszechogarniająca nuda, która każe snuć się po korytarzach i zaglądać do cudzych pokoi, bo nic innego nie pozostaje do roboty. I najgorsze – poczucie osamotnienia i opuszczenia.
Oddział jest jednym wielkim przeczekiwaniem, aż się poprawi, przechowalnią, zorganizowanymi na koszt państwa „wczasami dla smutnych dzieci”. Sposobem na tymczasowe pozbycie się z życia ludzi kłopotliwych – ale na minimum trzy tygodnie, bo wtedy NFZ zwraca pieniądze za leczenie – poprzez upchnięcie ich w jednym, zamkniętym miejscu, i tak mocno już przepełnionym.
Pobyt w szpitalu psychiatrycznym, gdzie kuracja polega na rutynowym leczeniu farmakologicznym, bez systematycznej terapii, okazuje się parodią leczenia. Poczynając od diagnozy („Robią mi test na depresję. Musi być bardzo stary: mój egzemplarz jest odbitką przez kalkę z maszyny do pisania. Wygląda tak (…): Czy masz depresję? Zaznacz odpowiedź. TAK / NIE”), przez próby terapii zajęciowej, które prowadzi salowa, czytając wydruk z Wikipedii („Kolaż ma ilustrować temat: Ja i moje mocne strony, co sugeruje, że mają na nas w tym szpitalu wyjebane”), po regularne „zebrania społeczności”, które polegają głównie na roztrząsaniu tego, kto nie spuścił po sobie wody w toalecie. W postawach lekarzy i pielęgniarek uderza protekcjonalizm wobec chorych, infantylizacja pacjentów i ich uprzedmiotawianie.
„A ja siedzę za niewinność, bo co ja takiego nawyrabiałam? Ubliżałam psom głównie i kopałam w krawężnik”
Zastanawiająco wypada czytanie Psów ras drobnych w zestawieniu z wywiadem, jakiego w zeszłym roku udzielił Onetowi Damian Leszczyński, lekarz psychiatra pracujący w szpitalu w Kobierzynie – tym samym, w którym toczy się akcja książki (Olga Hund wymienia go z nazwy).
Lekarz: „W psychiatrii stosuje się obecnie dwa kierunki leczenia: farmakoterapię i psychoterapię. Jeśli chodzi o farmakoterapię zaburzeń psychicznych, dokonał się w tej dziedzinie ogromny postęp. Dzisiejsze leki są zarówno bardziej skuteczne, jak i lepiej tolerowane, mają mniej działań ubocznych”.
Olga Hund: „Efekty uboczne leków na depresję są strasznym skur**syństwem. Cały nasz oddział się łuszczy, wyciska wągry, wyżyma łój z włosów, posikuje, stęka przy zaparciach (…). Utyłam, skumulowałam w sobie masę wody, która napina mi skórę. Wyglądam jak rozkoszny bobas, któremu dodatkowo garściami wypadają włosy. Jakbyś już i tak nie czuła się jak paskudztwo”.
Lekarz: „Pacjenci mogą korzystać z pięknego parku szpitalnego. To dla nich okazja do izolacji od miejskiego zgiełku. Można się tu wyciszyć i uspokoić myśli”.
Olga Hund: „Gdy otwierają się drzwi na taras, cały ten opatulony w koce, załzawiony oddział rozbiera się do majtek i wybiega na słońce jak dzieci na przerwę. Skubać trawkę między kostkami brukowymi, jarać pety w słońcu, kopać drzewa, przewracać strony kolorowych magazynów, położyć się na twardej ławce, spocić, śmierdzieć i nie umyć, podpytać pielęgniarki o facetów, podotykać cudzej opalenizny i zedrzeć łuszczącą się skórę, skomentować niebo, jego kolor oraz chmury, i tyle, w sumie (…). Kur*a, ale nudno”.
Lekarz: „Miarą postępu w leczeniu chorób psychicznych jest to, że obecnie rzeczywiście wielu pacjentów, poza tym że kontynuują leczenie, funkcjonuje zupełnie normalnie, w sposób zbliżony do osób zdrowych. Tacy pacjenci pracują, studiują, zakładają rodziny. Dzięki nowoczesnym lekom oraz psychoterapii jest to obecnie możliwe”.
Olga Hund: „Przepustki najwcześniej wydaje się po dwóch tygodniach, zwykle na weekendy – na posprzątanie, popranie dzieciom. Bo przecież w domu wciąż jesteśmy matkami, żonami, dziewczynami. Świat na zewnątrz jest serio szybki (…). Pojęcia na zewnątrz bardzo się tu zresztą boimy. Jak tam jest po tym miesiącu, dwóch? Czy świat nabrał tempa? Czy my się wpasujemy?”.
Gdzie leży prawda? Być może nie jest to właściwie postawione pytanie, bo w Psach ras drobnych każdy ma swoją prawdę, którą jest osobiste doświadczenie. Ale kto uwierzy wariatce?
„Kobiety o fatalnej kombinacji genów, przeznaczone do wyginięcia”
W Psach ras drobnych w oczy rzuca się też różnica między chorowaniem kobiet i mężczyzn. Ten temat jest jedynie zarysowany, ale aż prosi się o pogłębienie. Postrzeganie choroby psychicznej w społeczeństwie jest mocno uzależnione od płci (artyści i buntownicy kontra przewrażliwione histeryczki). Tymczasem, ani szpital nie jest romantycznym miejscem, ani choroba psychiczna kaprysem.
„Większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy”. I prosto ze szpitala wraca do tych samych osób i sytuacji, przez które znalazły się w psychiatryku. Do zięciów i „mężów-wężów”, którzy są pierwsi do odwetowych telefonów po karetkę i ostatni do przejęcia domowych obowiązków. W przytaczanych przez Olgę Hund wypowiedziach pacjentek widać, że choroba jest dla nich kolejnym brzemieniem, które bez względu na przyczyny, muszą dźwigać samodzielnie. Osamotnienie powraca w Psach ras drobnych jak refren. Jest tym, czego pacjenci obawiają się najbardziej. Mężczyźni też, choć lepiej się z tym kryją.
„Lubcie mnie! Jestem lepsza od reszty tych mułowatych kobył u was w szpitalu!”
Odizolowani od świata zewnętrznego, pacjenci są skazani na własne towarzystwo. Jak w każdej zamkniętej społeczności, tak i tutaj istnieje hierarchia. Ci z piętra gardzą tymi z parteru, bo „na górze nikt się nie rzuca na ziemię i nie trzepocze ciałem, żeby coś wymusić, i raczej nie wiążą. Tu jest telewizor, kwiatki na parapecie, i tym z dołu, jak wejdą, można krzyknąć: „Wypi**dalaj na dół!”. I pielęgniarki nic nie mówią, bo rozumieją”. Nowi muszą przejść falę ignorowania i obgadywania, zanim zostaną dopuszczeni do palenia z innymi.
Ale najboleśniejsza linia podziału przebiega między tymi, których ktoś odwiedza, a tymi, których nie odwiedza nikt. Ci drudzy będą czytać innym na głos zmyślone smsy od rodziny i stać w drzwiach stołówki, podglądając odwiedzających, ale w życiu nie potwierdzą swojego opuszczenia. Olga Hund przyznaje, że związek z osobą chorą psychicznie jest trudny. Jednocześnie w Psach ras drobnych nieustannie przypomina o tym, że „wariaci” też mają uczucia, prawo do szacunku i zrozumienia. Oczywista oczywistość, która jednak umyka.
„Bo co to jest szaleństwo? Ta psychiczność?”
Olga Hund trzyma Psy ras drobnych na krótkiej smyczy. Autorka ma zwięzły, bezpośredni, ale lekki styl. Panuje nad słowami i celnie puentuje, z właściwą sobie gorzką ironią. Ale ta smycz jest za krótka, bo opowieść ślizga się po powierzchni, by, kiedy dotrze głębiej, zaraz zmienić kierunek, zająć się nowym wątkiem. Chętnie zobaczyłabym, jak autorka rozwija skrzydła w dłuższej formie.
Największą wartością tej książki jest to, że pokazuje chorowanie takim, jakie jest – bez upiększania. Z perspektywy jednostki, konfrontującej się ze swoim stanem w samotności, jak i w grupie, gdzie chorowanie jest pozbawione intymności. Dlatego Psy ras drobnych pełne są naturalistycznych szczegółów, bolesnej, odzierającej z gracji i estetyki fizycznej strony chorób psychicznych.
Ale tak właśnie wygląda chorowanie – mało ma wspólnego z romantyczną wizją w której szaleństwo jest oznaką geniuszu. Chorująca na ChAD książkowa Marta w stanie manii nie maluje w nagłym przypływie natchnienia „Gwiezdnej nocy”, jak Van Gogh, tylko skacze w głupawce przed telewizorem, by za pół godziny doświadczyć załamania nerwowego. Choć popkultura karmi nas romantycznymi obrazami psychicznych zaburzeń, to dla większości pacjentów choroba to podstępna, paskudna bestia, która miota człowiekiem i wlecze go za włosy, ale nie w stronę twórczego spleenu, tylko w dół myślowego chaosu, samotności i samozwątpienia. A pobyt w szpitalu niekoniecznie musi pomagać w wydostaniu się z niego.
Olga Hund, Psy ras drobnych, Korporacja Ha!art, Kraków 2018
(Wszystkie cytaty pochodzą z książki).